Darmowy fragment publikacji:
PO DRUGIEJ STRONIE WOLNOŚCI
PO DRUGIEJ STRONIE WOLNOŚCI
Tytuł oryginału
Крепостная. По ту сторону свободы
© Starlight Films, 2018
© Film.UA Group, 2018
Published by agreement with Nerd Agency
Redakcja: Sylwia Kozak-Śmiech
Korekta: Marta Nowik
Skład i łamanie: Tadeusz Szlaużys
Zdjęcia:
ISBN 978-83-8091-856-6
Wydawca
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
ul. Domaniewska 49
02-672 Warszawa
www.ringieraxelspringer.pl
Książkę można zamówić pod numerem 0 810 000 869
lub przez Internet www.literia.pl
Wszystkie prawa autorskie i wydawnicze zastrzeżone. Żadna z części, w tym
tekst i fotografie, ani całość wydawnictwa Zniewolona. Po drugiej stronie wolności
nie może być reprodukowana, kopiowana ani rozpowszechniana w formie drukowanej,
elektronicznej lub w jakikolwiek inny sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Olga Krzeczewska, Tala Pristajecka, Walentina Szewiachowa
PO DRUGIEJ STRONIE WOLNOŚCI
Z języka rosyjskiego przełożyła
Halyna Dubyk
Rozdział pierwszy
Skuta lękiem Katierina nawet nie drgnęła, kiedy Lidia rzuciła jej pod
nogi odcięty warkocz, nie wydała żadnego dźwięku. W milczeniu patrzy-
ła tylko na zachodzące słońce, a łzy same płynęły jej z oczu.
Lidia przyglądała się Katii z satysfakcją – wreszcie dokona się zemsta
na jej żałosnej konkurentce, dziewce pańszczyźnianej, która zawładnęła
sercem jej ukochanego, o którym marzyła od małego, a który teraz od-
szedł już na zawsze.
– Dokąd z nią? – zapytał rzeczowo Zachar.
– Niech posprząta po sobie. A potem przyprowadź ją do mnie.
Lidia oddała mu nóż, z obrzydzeniem odrzuciła czubkiem pantofelka
warkocz Katii i nieśpiesznie ruszyła do domu.
– Słyszałaś, co pani rozkazała? – Zachar kopnął Katierinę. – Posprzątaj!
Pochlipując cichutko, Katia pochyliła się i uniosła z ziemi swój za-
kurzony warkocz. Ściskając go w ręce, przymknęła oczy, z trudem po-
wstrzymując szloch i nie wiedząc, skąd ma czerpać siłę na spotkanie
z tym, co ją czeka.
– Czego stoisz! – huknął Zachar. – Wyrzuć tam i migiem do gospodyni!
Na oczach całej służby Katierina rzuciła swój warkocz, swoją dumę
panieńską, na stertę śmieci i udała się w stronę domu. Wymęczona dłu-
gim truchtem za wozem, ledwo powłóczyła nogami, a Zachar popychał
ją jeszcze z tyłu. Mijając na korytarzu duże lustro, zamarła przerażona,
widząc w nim odbicie bladego, zakurzonego obcego oblicza w aureoli
sterczących w różne strony nierównych włosów.
– Czego stoisz?! – Zachar ponownie szturchnął ją w plecy.
Zostawił dziewczynę w salonie, gdzie Lidia zasiadła już w fotelu, ni-
czym królowa na tronie. Obrzuciła Katierinę lodowatym spojrzeniem.
6
– Do mnie! Podejdź bliżej! – rozkazała.
Katierina zrobiła jeszcze kilka niepewnych kroków. Lidia wstała i obe-
szła dziewczynę, nadal bacznie się jej przyglądając.
– No, no, popatrzmy… Twarz ziemista, figura wątła… – Szefer skrzy-
wiła się z pogardą. – Czy to warto było płacić za ciebie takie pieniądze?
Katierina milczała. Zaschło jej w ustach tak, że język ranił podniebienie.
– No, odpowiadaj! – zażądała Lidia. – Jaki z ciebie pożytek w gospo-
darstwie? Czyś ty tylko przyuczona do wylegiwania się w pańskiej po-
ścieli? – Mocno chwyciła Katię za podbródek.
Ta mężnie zniosła pełne nienawiści spojrzenie swej nowej pani i Lidia
wróciła na fotel.
winskich?
– No? – ponagliła. – Odpowiadaj. Co potrafisz? Co robiłaś u Czer-
– Ja… zmarłej Annie Lwownie czytałam z rana – zaczęła wyliczać po-
tulnie Katierina. – Różne powieści. Rozmowy prowadziłyśmy po francu-
sku, czasem po niemiecku.
– Mnie to do niczego nie jest potrzebne. Co jeszcze?
– Śpiewać mogę, grać na różnych instrumentach.
– Zobaczmy. Śpiewaj.
– Co śpiewać?
– Cokolwiek!
Katia zaintonowała Wspomnienie Alabjewa i Żukowskiego1, piosen-
kę sentymentalną, która najczęściej rozbrzmiewała w jej sercu po śmierci
Aloszy. Głos dziewczyny niósł się po salonie, bardzo osłabiony po wy-
czerpujących wydarzeniach tego dnia, ale wciąż nad wyraz mocny i nad
podziw piękny.
Minęły bezpowrotnie dni wspaniałe!
Nie zaznasz, serce, takich dni już więcej!
W tęsknocie i w pamięci pozostały!
Już lepiej by was okryć niepamięcią!
Już lepiej by was okryć niepamięcią!
1 Chodzi prawdopodobnie o kompozycję autorów: Aleksandra Alabjewa, rosyjskiego
kompozytora, jednego z pionierów romantyzmu w muzyce rosyjskiej, oraz Wasilija
Żukowskiego, rosyjskiego poety i pisarza (przyp. red.).
7
Powraca do was myśl z przyzwyczajenia,
Miłosne łzy są nie do powściągnięcia!
Nieszczęściem jest o takich dniach wspomnienie!
Lecz zapomnienie większym jest nieszczęściem!
Lecz zapomnienie większym jest nieszczęściem!
Do oczu Katieriny mimowolnie napłynęły łzy. Lidia usiłowała nie
ulec czarowi jej głosu i podsycała swoją nienawiść, myśląc o tym, o kim
w rzeczywistości śpiewa jej ofiara – o Aloszy, którego pańszczyźniana jej
odebrała.
W miejscu nadziei smutek się rozgości!
Jedyną ulgę niesie szczera łza!
Tęsknota wspomnień wkrótce mnie wykończy!
Czy żyć się da – niestety – bez pamięci?
Czy żyć się da…
– Dosyć! – przerwała Lidia, a w jej oczach błysnęła niekłamana złość.
– A teraz tańcz! – rozkazała.
Oszołomiona Katierina nawet nie drgnęła.
– Tańcz! – Lidia wbiła paznokcie w oparcie fotela i pochyliła się do
przodu.
Katia nie mogła usłuchać rozkazu – upokorzenie byłoby zbyt wielkie.
Lidia rzuciła się na nią, jakby ucieszona, że ma pretekst, by dać ujście swej
wściekłości, i na odlew uderzyła Katierinę w twarz. Ciszę przeszył głośny
dźwięk wymierzonego policzka.
– Tańcz! – wrzasnęła Szefer, pocierając dłoń i krzywiąc się przy tym
z bólu. – No dobrze – wycedziła przez zęby. – Zacharze!
Znając usposobienie swojej pani, ten przyszedł już z nahajką w ręce.
– Zacharze, rozbestwili ją Czerwinscy. Czas, by nauczyć ją rozumu.
– Tak zrobię. – Rządca skinął z gotowością.
– Będziesz mnie błagać o śmierć… – Szefer wysyczała prosto w twarz
Katieriny, która skuliła się na myśl o czekającym ją bólu. – Do piwnicy
z nią! – rozkazała Zacharowi.
Chwyciwszy Katierinę za łokieć, rządca wywlókł ją z salonu, następ-
nie ciągnął przez niezliczone korytarze aż na podwórze. Dziewczyna nie
8
rozpoznawała drogi z powodu bólu i lęku. Wreszcie popchnął ją do ja-
kiejś komórki i to tak mocno, że upadła na podłogę.
Rozglądając się ze zgrozą, Katierina zobaczyła mnóstwo pająków na
ścianach, karaluchów uciekających przed światłem i jeszcze jakiegoś ośli-
zgłego robaka na podłodze. Do przeciwległej ściany przymocowano łań-
cuchy z kajdanami.
Weszła Lidia. Zachar zwrócił się do niej, wyciągając nahajkę:
– Jak pani chce batożyć? Na ławie czy przy słupie?
Katia zerknęła na ławę i aż się wzdrygnęła – pełzało po niej mnóstwo
robactwa. Zauważywszy to, Lidia uśmiechnęła się krzywo, pojmując
w mig, jak przedłużyć męczarnię ofiary i najpełniej rozkoszować się jej
cierpieniem.
– A coś ty taki okrutny, Zacharze? – zapytała z drwiną. – Tylko byś ba-
tożył. Niech posiedzi, pomyśli do jutra. Kto wie, może zmądrzeje. – I po-
kazała na łańcuch. – Przykuj ją. Ma w zwyczaju uciekać od państwa.
Pchnąwszy Katierinę w stronę ściany, Zachar wziął do ręki kajdany
i wskazał na suknię.
– Podnieś kiecę.
Zerknąwszy na okropne, pordzewiałe żelazo, Katierina drżącymi rę-
koma uniosła suknię.
– Nogę dawaj! – krzyknął poirytowany Zachar.
Katierina wysunęła nogę. Zachar spojrzał i już chciał nałożyć jej na
łydkę żelazną obręcz, kiedy wtrąciła się Lidia.
– Gdzie?! Za szyję! Żeby się nawet poruszyć nie mogła!
Zachar wyprostował się i popatrzył niepewnie na Katierinę.
– E… boję się, pani, za szyję przykuwać. Tak to się i udusić może nie-
chcący.
– To nic. Nie udusi się.
– Jak tam pani chce. – Ale potem podszedł do Lidii i wyszeptał jej do
ucha: – Tylko że przysięgam, że jak ją za szyję się przykuje, do jutra nie
dociągnie. Jeśli pani o to właśnie chodzi, wtedy, oczywiście…
Lidia zmrużywszy oczy, popatrzyła na Katierinę.
– Za szyję! – padł rozkaz. Nie chciała tak szybko rozstawać się ze swo-
ją zdobyczą, ale nie zamierzała się też wycofywać.
Wzruszywszy ramionami, Zachar odnalazł drugie kajdany, które po-
zwalały na skucie rąk i nóg jednocześnie. Lidia z przyjemnością przyglą-
9
dała się, jak Katierina krzywi się z zimna i bólu, w czasie kiedy Zachar
zakładał jej żelazny naszyjnik.
Dopiero gdy rządca kończył zapinać łańcuchy, gospodyni majątku
odwróciła się i zmierzając do wyjścia, rzuciła przez ramię:
– Nie karmić i nie poić, dopóki nie powiem.
Po wyjściu Zachara w głowie Katii jeszcze długo brzmiało rytmiczne
pobrzękiwanie mocowanych na jej ciele kajdan…
Kiedy po otwarciu testamentu stało się jasne, że dom należy teraz do
Grigorija, ten skorzystał z okazji, by wygnać z niego Larisę. Kobieta wy-
jechała do siebie do Nieżyna i od tej pory nie chciała ani widzieć Piotra
Iwanowicza, ani przyjmować od niego prezentów. Czerwinski starszy
miotał się, szalejąc z tęsknoty i zazdrości, ale to nie pocieszyło jego syna.
Natalie nie tak wyobrażała sobie życie rodzinne. Jej mąż był ciągle
ponury bądź zdenerwowany i nawet kiedy przebywał tuż obok, myślami
najwyraźniej znajdował się gdzieś bardzo daleko. Coraz częściej zosta-
wiał ją w pustym salonie samą. Dziś jednak Natalie postanowiła wreszcie
się z nim rozmówić, dlatego zaczęła go szukać w opustoszałym domu.
Po wejściu do palarni rozejrzała się. Tam również panowała martwa
cisza, jakby w pomieszczeniu nikogo nie było. Oświetlał je jedynie ogień
z kominka. Nagle zza oparcia fotela, ustawionego frontem do paleniska,
dobiegł szmer.
– Grisza, jesteś tu? – zawołała cicho.
– Jestem – nie od razu i niechętnie odezwał się Grigorij. – Gdzie jesz-
cze mógłbym być?
Natalie podeszła do Grigorija i usiadła przy nim. Spojrzała na męża
z troską, gdyż zauważyła, że ponownie jest pogrążony w smutku. Cienie
podkreślały zmarszczki na jego twarzy, przez co wyglądał na znacznie
starszego, niż był.
– Co się stało? – zapytała. – Znowu pokłóciłeś się z ojcem?
– Nawet się nie godziliśmy – odburknął Grigorij. – Najwyraźniej po-
stanowił uprzątnąć z naszego życia wszystko, co przypomina o mateczce.
WSZYSTKO!
– Jak to?
– No, na przykład sprzedał fortepian mateczki. A przecież tak go lu-
biła…
10
– Poczekaj… – nie zrozumiała Natalie. – Jak mógł go sprzedać? Prze-
cież Anna Lwowna zapisała go w testamencie Katii. Teraz należy do niej.
– Katię również sprzedał – rzucił ponuro Grigorij, patrząc pod nogi.
– Wraz z fortepianem.
Natalie westchnęła, usłyszawszy tę wiadomość, zaś Grigorij wstał i za-
czął miotać się po pokoju jak tygrys w klatce. Zatrzymał się przy ścianie
i uderzył w nią pięścią z całej siły.
– Nienawidzę go! Nie-na-wi-dzę!
Natalie, która już przyzwyczaiła się do jego zmian nastroju, zbliżyła
się do niego i położyła mu rękę na ramieniu:
– No, dosyć już, dosyć… Kto ją kupił?
– Lidia Szefer. – Strącił z irytacją rękę żony.
Natalie ulżyło.
– Ach, to przecież nawet nie tak znowu źle! – zawołała. – Liddi nie
zrobi Kitti nic strasznego. A gdyby tak ją kupił jakiś staruch… dla roz-
rywki… A tak, można powiedzieć, że Kitti miała szczęście.
– Tak sądzisz? – Grigorij odwrócił się do niej. – Miała szczęście, że
wypędzili ją z domu, który uważała za swój? Ufała nam… A my? – I po-
nownie uderzył pięścią w ścianę.
Natalie chwilę pomyślała, patrząc na męża ze współczuciem i litością,
a potem wpadła na pomysł:
– Jeszcze jutro pojadę do niej i porozmawiam! Jesteśmy przyjaciółka-
mi i jestem pewna, że Liddi chętnie sprezentuje mi Katię.
Grigorij spojrzał na żonę, a na jego twarzy powoli zaczął pojawiać się
uśmiech, znikały zmarszczki, powracał blask oczu. Czule przytulił Natalie,
pocałował ją w usta, ona zaś, jak zwykle, omdlała w jego objęciach.
Nagle odsunęła się, wciągając mocniej powietrze.
– Znowu paliłeś? – zapytała rozczarowana.
– Przecież wiesz, do czego jest mi to potrzebne! – Grigorij miał już
dość takich pytań.
– Rozumiem, że bardzo cię boli. – Natalie ponownie przylgnęła do nie-
go z czułością. – Ale jest lepszy sposób na łagodzenie bólu. Proszę. – Na-
talie wyjęła ze swojej torebki pudełeczko z flakonem i podała Grigorijowi.
– Co to jest? – Czerwinski zerknął nieufnie na podarunek.
– Morfina. A to – wskazała na pudełko – najnowszy wynalazek pary-
ski: maszynka do robienia zastrzyków.
11
Grigorij wziął do ręki pudełko, otworzył, wyjął konstrukcję ze szkła
i metalu i zaczął podejrzliwie się jej przyglądać, obracając w dłoni.
– Powiedzieli mi, że to najnowszy i całkowicie bezpieczny środek!
– zapewniła go entuzjastycznie Natalie. – Obiecaj, że spróbujesz. – Spoj-
rzała mężowi w oczy.
Ten schował pudełko ze strzykawką do kieszeni i całując żonę, przy-
tulił ją do siebie.
Katierinę obudził zgrzyt otwieranych drzwi. Zaczęła spazmatycznie
szarpać się w okowach, łapiąc powietrze ustami. Cudem tylko nie skrę-
ciła sobie karku. Mrużąc oczy od jaskrawego światła, dojrzała w progu
sylwetki Zachara i Lidii.
Szefer zatrzymała się przy wejściu, przyglądając się udręczonej więź-
niarce, aż wreszcie mruknęła z satysfakcją:
– I jak, zmądrzałaś?
Katierina nic nie odpowiedziała, jedynie spojrzała posępnie na Lidię,
próbując zrozumieć, czego ta od niej oczekuje.
– Wyciągaj – rzuciła Szefer do Zachara. – Przyszedł czas na nią.
Ten w milczeniu zdjął z Katieriny kajdany i dziewczyna przez chwilę
pomyślała, że może Bóg zmiękczył serce jej dręczycielki…
Tymczasem Zachar wyprowadził chwiejącą się Katię na tylne podwó-
rze. Lidia podążała za nimi krok w krok.
– Ruszaj się szybciej! – popędzała.
Przy studni Szefer kazała im się zatrzymać i wskazała Zacharowi wia-
dro:
– Chluśnij na nią, może się obudzi.
Ten niedługo myśląc, wylał całą wodę z wiadra na Katierinę, prawie
ścinając ją z nóg. Katia omal nie zachłysnęła się zimną wodą i aby nie
upaść, chwyciła za słup, przy którym wymierzano baty. Zamykając oczy,
otworzyła zaschnięte usta, żeby choć kilka kropel trafiło do środka.
– Pi-ić… – wydusiła z siebie z trudem.
– Mało ci wody? – zdziwiła się Lidia i zaproponowała szyderczo:
– Cóż, pij… – i wskazała na wiadro.
Katierina naiwnie opadła na kolana i już zdążyła pochylić się nad ce-
brem, w którym mieniła się w słońcu woda, kiedy Lidia nagle kopnęła go
nogą i całość wylała się na ziemię.
12
– Ale najpierw sama sobie nabierz – wytłumaczyła jej nowa pani.
– Tutaj nikt ci nie będzie usługiwał. – To rzekłszy, Lidia wzięła wiadro
i wrzuciła je do studni. Łańcuch szybko się rozwinął, skrzypnął drewnia-
ny walec, rozległo się chluśnięcie – wiadro wpadło do wody.
Katierina z trudem stanęła na nogach, obydwoma rękoma chwyciła
za korbę i resztkami sił zaczęła nią kręcić. Wreszcie wiadro z wodą uka-
zało się na powierzchni. Dziewczyna wyjęła je i czerpiąc wodę dłonią,
łapczywie piła.
Ale Lidia nie pozwoliła jej porządnie się napić.
– No, wystarczy! – huknęła.
Katierina jakby jej nie słyszała. Wymęczona pragnieniem nie była
w stanie oderwać się od wody. Wówczas podskoczył do niej Zachar i tak
gwałtownie szarpnął Katię za ramię, odciągając ją od studni, że wiadro
się przewróciło i kilka kropel spadło pod nogi Lidii.
– Ach, ty śmieciu! – zawołała pani. – Będziesz mnie wodą polewać?!
Zacharze! Do słupa z nią!
Zachar błyskawicznie zaciągnął skuloną Katierinę do słupa.
Szybko związawszy jej ręce, rządca wziął zamach i z hukiem uderzył
ją batem po raz pierwszy. Katia, która dotąd nie zaznała palącego bólu
batożenia, przeszywająco krzyknęła. Krzyk ten był dla Lidii rozkoszną
muzyką.
Zerknąwszy na gospodynię, Zachar po raz kolejny smagnął Ka-
tię po plecach. Ta skuliła się, wydając z siebie kolejny przerażający
krzyk.
Pańszczyźniani, którzy od rana krzątali się po podwórzu, raz po raz
zerkali w jej stronę, nie mając nawet odwagi popatrzeć wprost. Całemu
zajściu przyglądał się z ukrycia jeszcze jeden człowiek…
Od chwili, gdy Katierina trafiła do Szefer, jej ojciec Stiepan krążył
wokół dworku, usiłując przedostać się do środka, odnaleźć córkę i za-
brać ją z tego strasznego miejsca. Lecz psy oraz czujni rządcy dotąd nie
pozwolili mu na to, więc mężczyzna przyczaił się w krzakach, czekając
na odpowiedni moment.
Gdy zobaczył, że jego córkę bezlitośnie batożą, zaryczał głucho
i rzucił się w stronę dworku. Nagle ktoś powalił go z nóg. Nie przyglą-
dając się napastnikowi, Stiepan zaczął wściekle się bronić, obaj tarzali
się po trawie, usiłując pokonać przeciwnika…
13
Nieznajomy, ten sam, który kiedyś tak bardzo wystraszył Katię w mły-
nie, okazał się silniejszy do byłego katorżnika. Obejmując Stiepana wpół
silnymi ramionami, powściągał jego szamotanie.
– Ależ ciszej, ciszej, durniu! – wysyczał Stiepanowi do ucha.
– Ty zarazo diabelska, puszczaj mnie! – Ojciec Katii szarpał się dalej.
– Uspokój się! Uspokój się, dobrze? – powiedział wreszcie życzliwie
nieznajomy, patrząc mu w oczy i nieco luzując uścisk. – I jej nie pomo-
żesz, i sam siebie zaprzepaścisz!
Stiepan ryknął rozpaczliwie, rozumiejąc, że ten ma rację i dławiąc się
żalem oraz bezsilnością, zaczął walić pięścią o ziemię.
– A żeby te bydlęta do końca życia krwią spluwały!
Nieznajomy przycupnął obok niego.
– To twoja córa? – zapytał ze współczuciem.
– Tak…
W tym momencie dobiegł ich kolejny wrzask Katieriny. Stiepan po-
nownie rzucił się w stronę dworku, lecz nieznajomy natychmiast doci-
snął go łokciem do ziemi.
– Puść – zajęczał ojciec Katii. – Jak ją zabiją, to ja też nie mam po co żyć!
– Poczekaj, wściekłeś się czy co? Tu trzeba inaczej. Po cichu. – Przy-
cisnął palec do ust.
I Stiepan wreszcie spojrzał na niego uważnie.
Nie wiadomo, ile jeszcze rozkoszowałaby się Lidia dręczeniem Katii,
gdyby nie podbiegł do nich kozaczek z wiadomością:
– Pani, goście są!
– Kogo diabli niosą tak z samego rana? – zezłościła się Szefer.
– Pani Czerwinska przyjechała z wizytą – zameldował chłopiec.
Bat świsnął raz jeszcze i suknia prawie omdlałej z bólu Katieriny pękła
w pasie.
– Każe pani kontynuować? – zapytał Zachar, ocierając pot z czoła.
Ta zawahała się przez chwilę, ale potem pomyślała, że Natalie mogła-
by usłyszeć jęki Katieriny.
– Nie… – powiedziała z żalem, ale natychmiast dodała: – Niech się
bierze do roboty. W polu. U mnie nie ma darmozjadów. – Chwyciła Katię
za włosy i spojrzała jej w twarz.
Już na odchodne rzuciła jeszcze jeden rozkaz Zacharowi:
14
– I żebyś mi oczu z niej nie spuszczał, gotowa jeszcze uciec. I… wie-
czorem przyprowadź ją do mnie. Będziemy muzykować – powiedziała ze
złośliwym śmiechem. – Co to ja, na marne fortepian kupowałam?
Lidia powitała gościa z udawaną serdecznością.
– Czemu nie uprzedziłaś, że zamierzasz przyjechać? – zapytała, przyj-
mując z opanowaniem tradycyjny pocałunek w policzek, i zwróciła się do
kozaczka: – Przynieś nam kawę.
Lidia usiadła na kanapie, zaś Natalie, zauważywszy fortepian, pode-
szła do niego i musnęła palcami klapę, nie wiedząc, od czego zacząć.
– Jakie to dziwne, widzieć ten fortepian w twoim salonie…
Lidia zmrużyła oczy, przeczuwając, co sprowadziło Natalie.
– Widzisz, Liddi, zaszło pewne nieporozumienie… Mam na myśli
wczorajszą aukcję.
– Nie rozumiem. – Gospodyni uniosła głowę.
– Widzisz… – powtórzyła zmieszana Natalie. – Piotr Iwanowicz bar-
dzo się zmienił po śmierci Anny Lwowny… Myślę, że ta decyzja o sprze-
daży jej wychowanki była nieco pochopna. Wątpię, by Anna Lwowna
zgodziła się na to…
– Masz na myśli to, że on nie miał prawa jej sprzedawać? – Szefer
spróbowała nadać rozmowie ton handlowy. – Według dokumentów Ka-
tierina Wierbicka jest jego pańszczyźnianą.
– Tak, formalnie tak. Ale… wszyscy wiedzą, jak Anna Lwowna była
przywiązana do tej dziewczyny. Sama ją wychowywała, traktowała nie-
mal jak córkę. Kitti nie jest nam obca.
– Nie rozumiem jednak, czego oczekujesz ode mnie? – Lidia przeszła
do rzeczy.
– Proszę cię o uprzejmość. – Natalie odkaszlnęła. – Miejsce Kitti jest
w Czerwince. Ona jest częścią naszego domu, częścią pamięci o zmarłej…
– Chcesz, żebym ją zwróciła? – zapytała domyślnie Lidia.
– To by było bardzo miłe z twojej strony – radośnie uśmiechnęła się
Natalie. – Natomiast w zamian… możesz wybrać którąkolwiek spośród
moich dziewczyn.
Lidia uważnie popatrzyła na Natalie, robiąc dramatyczną pauzę.
– „Którychkolwiek” sama mam pełno w czeladnej – powiedziała po-
woli, nie spuszczając oczu z przyjaciółki.
15
– Owszem, rozumiem, że Kitti jest szczególna. Ale, Liddi, serdusz-
ko, proszę cię! – błagalnie westchnęła Natalie. – My z Griszą tak bardzo
chcielibyśmy, żeby w Czerwince choć coś przypominało o Annie Lwow-
nie. Ona zaś…
– No to zabierzcie swój fortepian rodzinny – powiedziała oschle
Szefer. – Oddam za darmo. Sama wiesz, że nie jest mi do niczego po-
trzebny, niespecjalnie lubuję się w muzyce.
– Ale… – zmieszała się Czerwinska – on należy do Katii. Anna Lwow-
na zapisała go jej w testamencie. Liddi, duszyczko! No nie bądź niedobra!
Okaż mi uprzejmość.
– Ach tak, uprzejmość, mówisz… – zimnym tonem odezwała się Li-
dia. – Kupiłam tę panienkę jawnie, za niemałe pieniądze. Nikt was nie
zmuszał do sprzedaży. A teraz to się już nie wróci. Niestety. – Pani domu
wstała, dając do zrozumienia, że wizyta Natalie dobiegła końca.
Natalie, która nie spodziewała się takiego przyjęcia, pośpiesznie
i oschle pożegnała gospodynię. Szybko wyszła na ganek i ruszyła w stro-
nę zaprzęgu.
W swym rozczarowaniu nie zwróciła nawet uwagi na to, że Orysia,
która tam na nią czekała, rozprawia o czymś z kozaczkiem Ilkiem i robi
coraz większe oczy z przerażenia. Nie dosłyszała również imienia Katii,
które padło w tej rozmowie…
Katierina, wciąż jeszcze obolała po ostatnich udrękach, szła w pole
wraz z innymi żniwiarkami. Chłopki po drodze co rusz szeptały i zerkały
na Katię, na jej niegdyś piękną, a teraz podartą suknię, na nieosłoniętą,
ostrzyżoną głowę. Gdy zbliżyły się do pola z nieuprzątniętym plonem,
parami lub trójkami poustawiały się w rządkach. Katia przystanęła, nie
wiedząc, co ma dalej robić.
– To twoje poletko. – Zachar wetknął jej sierp do ręki i pokazał pole.
– Do wieczora masz wyżąć tam i z powrotem.
Nic więcej nie tłumacząc, pojechał na koniu wzdłuż rzędów, pohu-
kując na robotników. Katierina popatrzyła z zakłopotaniem na falujące
kłosy przed sobą, na chłopki sprawnie operujące sierpami i nieporadnie
zabrała się do pracy.
Żniwiarki widziały, że dziewczyna sobie nie radzi, ale robiły swoje,
z rzadka wymieniając się uwagami i cicho chichocząc. Jedynie Jarosława
16
Goriemyka, wysoka, mocno zbudowana, ciężarna chłopka spojrzała na
Katię z litością i zerkając lękliwie na Zachara, podeszła do niej, by pomóc.
– Chodź, pokażę ci. Bierzesz, skręcasz, zbliżasz sierp… I r-r-raz. No,
spróbuj.
Dłonie Katieriny, malutkie i delikatne, były już zdarte do krwi. Nie
mogła nawet chwycić porządnie za kłosy, a co dopiero je skręcić.
– Tak – powiedziała powoli Jarosława – z takimi rączkami wiele nie
wyżniesz. Bierz może mniej i tego…
– Goriemyka! – rozległ się opodal krzyk Zachara i natychmiast nad jej
głową strzelił bat. – Mało ci swojej pracy? To ci dorzucę!
Drgnąwszy i skuliwszy się z przerażenia, Jarosława śpiesznie wróciła
do swego rzędu.
– Ostrzegam! – oświadczył Zachar głośno, aby wszyscy słyszeli. – Kto
podejdzie do tej – wskazał nahajką na Katierinę – dostanie pięć batów.
A jak podejdzie drugi raz – dziesięć! Litościwi się znaleźli…
Wszyscy ciężko pracowali w milczeniu, a jednak Zachar ciągle znaj-
dował dla siebie zajęcie.
– Lubka! Śpiewaj! – rozkazał. – Bo umrzeć można z nudów…
Dziewczyna zaczęła śpiewać piosenkę, którą podchwyciły inne kobiety
– smutną, wolną, ale za to rytmiczną, by choć troszkę ulżyć sobie w pracy.
Tymczasem Katia, licząc na to, że Zachar jej nie usłyszy, wyszeptała
w stronę Jarosławy:
– Dziękuję pani. – Dzięki lekcji zaczęła sobie jako tako radzić, choć
daleko jej jeszcze było do innych żniwiarek.
W tym czasie wzdłuż pola przemknął zaprzęg Czerwinskich. Zasmu-
cona Natalie pragnęła czym prędzej opuścić włości Szefer.
– Ależ ładnie dziewczyny śpiewają – powiedziała marzycielsko.
– Śpiewają, by nie płakać – cicho odrzekła siedząca obok Orysia i od-
wróciła się w stronę okna.
Postanowiła nie opowiadać swej pani tego, czego dowiedziała się
o Katierinie, ponieważ uznała, że i tak nie dadzą jej wiary. Natomiast tuż
po powrocie pobiegła do kuchni i podzieliła się z Pawliną wszystkim,
co usłyszała od kozaczka – i o obciętym warkoczu, i o nocy spędzonej
w kajdanach, i o batożeniu…
Kucharka chwyciła się za serce jeszcze w połowie jej opowieści i bez
sił opadła na ławę. Wzdychając, rytmicznie kiwała się do przodu i do
17
tyłu, nie mając siły nawet zapłakać. Straciła już całą nadzieję. I tylko krzą-
tająca się tam Galina słuchała Orysi z niekłamaną radością.
Po stanowczej odmowie, z jaką spotkała się u Szefer, Natalie posta-
nowiła się nie poddawać. Teraz jeszcze bardziej chciała zabrać Katieri-
nę z powrotem do Czerwinki. Kiedy przyjechał do niej w odwiedziny
ojciec, zaczęła go prosić, by odkupił Kitti i sprezentował Natalie dziew-
czynę. Aleksander Wasiljewicz nigdy nie był w stanie odmówić uko-
chanej córce i tym razem również jej uległ, chociaż gdy usłyszał cenę
wynoszącą dziesięć tysięcy, odchrząknął. Nie było jednak wyjścia, sko-
ro obietnica była już złożona. Kiedy tylko Piotr Iwanowicz wrócił do
dworku, Doroszenko starszy udał się do jego gabinetu na przyjacielską
pogawędkę.
Jednak rozmowa starych przyjaciół nie kleiła się już od samego po-
czątku. Gdy tylko Doroszenko napomknął o życzeniu córki, Piotr Iwa-
nowicz kategorycznie się sprzeciwił.
– Nie! Nie i nie! Nie zgadzam się i już!
– Ależ dobrze już, dobrze – speszył się Aleksander Wasiljewicz, nie
spodziewając się tak gwałtownej reakcji. – Chciałem tylko zrobić córce
prezent. I tyle.
– Niezły to byłby prezent! Przecież po to właśnie ją sprzedałem, żeby
ani śladu po niej nie było w naszym domu!
– Ale co ona takiego zrobiła? – zapytał zdezorientowany Doroszenko.
– Bóg uchował, że jeszcze nic – wykręcił się od odpowiedzi Czer-
winski.
– Co pan ma na myśli? – Aleksander Wasiljewicz był tak zaskoczony,
że postanowił jednak wyjaśnić sprawę do końca.
– Widzi pan, mój drogi Aleksandrze Wasiljewiczu… – zaczął robić
aluzję Piotr Iwanowicz – nasze dzieci dopiero się pobrały…
– A co to ma do rzeczy? – wciąż nie domyślał się Doroszenko.
Piotr Iwanowicz westchnął i znacząco popatrzył na niego.
– Myślę, że w pierwszym roku pożycia rodzinnego nie potrzebują
w domu żadnych dam do towarzystwa. Tym bardziej młodziutkich i ład-
niutkich… zwłaszcza gdy młody panicz jest obibokiem. Mam nadzieję,
że rozumie pan, co mam na myśli.
– A co tu nie rozumieć… – Doroszenko stracił humor.
18
Kieliszek znakomitego koniaku pomógł mu jednak uporać się ze
smutkiem.
W szynku z niskim sufitem i zakopconymi oknami było peł-
no ludzi. Młody student zajrzał do środka, postał chwilę w progu
i poczekał, aż przywyknie do półmroku i hałasu. Gdy zauważył, że
szynkarka poszła do drugiej izby, przeszedł wśród gości, chwiejąc
się na nogach, jakby był pijany, i wsuwając im do kieszeni papierowe
ulotki.
Stiepan i jego nowy przyjaciel, którego spotkał w pobliżu mająt-
ku Szefer, siedzieli w ciemnym kącie. Przed nimi na stole stała butelka
i skromna zakąska. Przyjaciel Stiepana zauważył studenta i szybko wy-
mienił z nim spojrzenia.
– Czyli jesteś z Charkowa? – kontynuował cichą rozmowę Stiepan.
– Tak, czeladnikiem jestem – równie cicho odpowiedział kompan.
– A co robisz w młynie? Czemu się ukrywasz?
– Ty też, widzę, czapkę na czoło mocno nasuwasz. – Czeladnik
uśmiechnął się chytrze. – Ale nie bój się, nie wydam cię – zapewnił
śpiesznie, widząc, jak towarzysz zjeżył się na te słowa. – Wręcz przeciw-
nie. Pomogę ci.
Stiepan milczał zachmurzony, rozmyślając o Katii.
– Siłą swej córki od Szeferki i tak byś nie zabrał.
– Nie zabrałbym, to tę wiedźmę, Szeferczychę, bym udusił. – Z całej
siły uderzył ręką w stół. – Mam dwóch wrogów – ją i tego heroda, Czer-
winskiego!
– Ciszej, ciszej… Nie ty jeden chciałbyś się dorwać do ich gardzie-
li – zapewnił czeladnik, z zaciekawieniem przyglądając się Stiepanowi.
Silny, oschły, stanowczy – widać, że jak coś postanowi, to się nie wycofa.
– Takich jest wielu. A i na innych panów też się widły już ostrzą.
W tym momencie do ręki Stiepana trafiła ulotka. Obejrzał się – stu-
dent był już przy innym stole.
Stiepan rzucił okiem na kartkę, na górze której widniało hasło: „Zie-
mia i wola”. Niżej, na obrazku, szczęśliwy chłop orał pole. Obok w ramce
umieszczono sentencję: „Na własnej niwie i pot słodki”. Potem kolejne
hasło: „Precz z pańszczyzną!”. Oszołomiony, ponownie się rozejrzał, szu-
kając wzrokiem człowieka, który mu to wetknął. Student położył iden-
19
tyczną proklamację przed innym chłopem, i wtedy właśnie wróciła z ko-
mórki szynkarka z butelką i pętem kiełbasy.
– Precz mi stąd! – rzuciła się prędko do niego z przerzuconym
przez ramię ręcznikiem. – I swoje papiórki zabierz! To porządna
karczma!
Student pośpiesznie opuścił szynk. Stiepan wsadził ulotkę głęboko do
kieszeni. Zapominając o swoim nowym znajomku i w ogóle o wszystkim,
ruszył w stronę wyjścia. Czeladnik stanowczo podążył za nim.
– Jeszcze mi tylko tych hajdamaków tu trzeba! Zaraza jedna! – sarkała
szynkarka, szybko manewrując między stolikami, zbierając ulotki, żeby
wrzucić je od razu do pieca.
Natomiast Stiepan z charkowskim rzemieślnikiem już doganiali na
ulicy studenta. Ten obejrzał się i gdy ich zauważył, przystanął.
– Ile mam ci powtarzać? – Zezłościł się czeladnik, gdy zbliżyli się do
niego. – Trzeba działać po cichu, niezauważalnie. Tyle dobrze, że ta szyn-
karka stójkowego nie wezwała, bo załatwiliby cię tu na miejscu.
– Nie boję się ich! – oświadczył butnie student. – Mogę iść na Sybir za
naszą sprawę! Choćby i na katorgę!
– Nie igraj z losem, chłopaku – ostrzegł ponuro Stiepan. – Powiedz
mi lepiej – wyjął z kieszeni karteczkę – w tej twojej pisaninie mowa jest
o poważnej sprawie? Czy to tylko takie gadanie?
– To jest bardziej niż poważne! – oświadczył student, prostując się.
– Niewolnictwo to barbarzyństwo, przeżytek! Nigdzie w Europie tego nie
ma! Ludzie rodzą się równi! I powinni być równi! Swobodnie żyć, swo-
bodnie oddychać! I na własnej ziemi pracować.
– Wielu macie takich? – Stiepan zerknął na niego spode łba.
– Wielu – oschle odpowiedział czeladnik. – A w całym imperium
wręcz tysiące.
– U nas w Nieżynie jest cała komórka – dumnie dodał młodzieniec.
– Zoszczenko jestem, student. – Wyciągnął rękę, przedstawiając się.
Stiepan uścisnął mu dłoń i uważnie przyjrzał się towarzyszom.
– Prawdę mówicie?
– Wiesz, gdzie jest stary młyn? – zamiast odpowiedzi usłyszał od cze-
ladnika. – Przyjdź dziś wieczorem. Posłuchasz, a wtedy też pomówimy,
jak twojej córce można pomóc.
Stiepan skinął głową i cała trójka rozeszła się, każdy w swoją stronę.
20
Po niezbyt przyjemnej rozmowie z Czerwinskim starszym Doroszen-
ko wpadł na pewien pomysł, wybrał się więc do palarni, zakładając, że
znajdzie tam Grigorija.
– Aaaa! Aleksander Wasiljewicz! – serdecznie zawołał Czerwinski
młodszy. – Zawsze jestem rad, widząc pana. Proszę siadać. Zapali pan?
Przywiozłem z Paryża znakomity tytoń.
– Może innym razem. – Doroszenko zrobił przeczący gest ręką, siada-
jąc naprzeciw niego. – Przychodzę do pana, Grigoriju Piotrowiczu, z pro-
pozycją biznesową.
– To ciekawe. – Grigorij pochylił się do przodu i splótł palce.
– W ubiegłym roku – zaczął Aleksander Wasiljewicz, uważnie przy-
glądając się reakcji zięcia – nabyłem uroczy dworek pod Jekatierinosła-
wiem. Doskonałe otoczenie! Pięćset dusz.
– Znakomity nabytek – odparł Grigorij. – Szczerze gratuluję!
– Tyle że te dobra doglądać trzeba – kontynuował Aleksander Wa-
siljewicz, patrząc w oczy Czerwinskiemu – inaczej rozkradną wszystko,
chłopstwo się rozpuści. Tam jest potrzebny pan.
– Racja – przytaknął Grigorij, zastanawiając się, do czego zmierza teść.
– Czyli jak, zamierza nas pan porzucić z powodu tych nowych włości?
– Stary już jestem – westchnął Doroszenko. – A starych drzew się nie
przesadza. No to pomyślałem: a może pan z Natalie byście tam osiedli?
Grigorij spiął się. Jego podejrzliwy umysł, wyniszczony przez opium,
we wszystkim węszył podstęp. Czemu miałby wyjeżdżać?
– Propozycja jest bardzo kusząca – odpowiedział. – Tylko wątpię,
bym mógł ją przyjąć. Przyzwyczaiłem się do Czerwinki.
– Na ojcowskim chlebie to nie to samo, co na własnym, nieprawda?
– zaczął namawiać go Doroszenko. – A tam będziecie na swoim! I wam
będzie dobrze, i dobra zostaną dopilnowane. Mająteczek ten może przy-
nosić sowity dochód, który jeśli się mądrze pomnoży, pozwoli nawet na
przeprowadzkę do stolicy.
– No, naprawdę nie wiem… – zamyślił się Grigorij. Propozycja rze-
czywiście była kusząca. Ale wyjechać stąd, oznaczało na zawsze opuścić
Katierinę, porzucić nadzieję na posiadanie jej. Panicz stanowczo pokręcił
głową. – Ale jak mam zostawić fabrykę tytoniu? Ojciec na mnie liczy.
Tyle spraw na jednej głowie, to nie do udźwignięcia… Pan wybaczy. Tu
są moje korzenie, niestety.
21
Przypominając sobie słowa Piotra Iwanowicza o tym, że Grigorij nie
ma żadnych zajęć, Doroszenko popatrzył na niego przenikliwie, po czym
wstał.
– Cóż, szkoda, bardzo szkoda.
Ukłonił się, a następnie poszedł się ubrać i wtedy właśnie znalazła go
Natalie. Musiał zasmucić ukochaną córkę:
– Miejsce pańszczyźnianego jest tam, gdzie pan mu każe. A twój mąż,
zakładam, ma dość innych trosk niż zamartwianie się o jakąś chłopkę
pańszczyźnianą. I sama, serduszko, lepiej byś zajęła się swoją rodziną,
mężem. Kiedy nas wnukiem uszczęśliwicie?
Natalie speszyła się, zarumieniła. Spuściła wzrok, natychmiast tracąc
rezon.
– Rodzina bez dzieci to nie rodzina – kontynuował Aleksander Wa-
siljewicz, całując ją w policzek. – O to powinnaś się troszczyć, a nie bawić
żywymi lalkami.
Po pierwszym dniu pańszczyzny Katierina ledwo żyła. Nogi miała poobi-
jane o kamienie, więc gdy szła, zostawiała za sobą krwawe ślady. I ponownie
dworacy kierowali na nią spojrzenia, gdy mijała ogrodzenie majątku.
– Prędzej mi tu, herodowe nasienie! Ledwo się pałęta… – popędzał
Zachar, co rusz poszturchując Katię nahajką w plecy. – Stój tu – zatrzy-
mał ją przy słupie. – Kuźma! Chodź no tu, pomożesz przy tej.
Pojmując, że zaraz będą ją znowu katować, a najpewniej zbiją na
śmierć, Katierina odwróciła się do Zachara i padła przed nim na kolana.
– Błagam, na Boga, niech się pan zlituje! Pozwólcie mi się wyspowia-
dać. Jeśli taki już mój los, jeśli mam umrzeć, nie pozwólcie mi opuścić
tego świata bez wyznania grzechów! Żebym chociaż modlitwę mogła
zmówić, na litość boską!
Zachar zasępił się, ale skinął głową:
– Módl się. Byle szybko.
– Panie nasz, Jezu Chryste, Synu Boży – składając ręce, recytowała
gorliwie Katia z zamkniętymi oczami. – Przebacz mi wszystkie grzechy,
świadome i nieświadome. Jeśli obraziłam kogoś myślą, mową, uczyn-
kiem i zaniedbaniem – przebacz mi, jako i ja przebaczam. Powierzam się
Twej opatrzności i miłosierdziu! Panie, jeśli to są moje ostatnie chwile,
proszę cię! Niech śmierć moja będzie szybka i…
22
– Wystarczy już! – przerwał jej Zachar i gwałtownie szarpnął ją za
łokieć, podnosząc z klęczek i popychając przed siebie. – Kiecę do góry!
Katierina spojrzała nie niego zdezorientowana.
– Nie będziesz taka ufajdana lazła do pańskiego domu! – Zadarł jej
suknię, odsłaniając bose, pokaleczone, brudne stopy. – Trzymaj! – Po
czym rozkazał Kuźmie: – Dawaj!
Zachar odsunął się nieco, zaś Kuźma chlusnął na nogi Katii wodą
– Obetrzyj spódnicą! – rozkazał Zachar Katierinie. – I pośpiesz się,
z wiadra.
pani nie lubi czekać!
Stiepan ostrożnie skradał się przez zarośla do młyna, aż wreszcie za-
trzymał się pod oknem i zaczął nasłuchiwać.
– Człowiek to nie jest rzecz ani towar! – mówił z przekonaniem char-
kowski czeladnik. – Człowiek rodzi się wolny i powinien żyć na wolności.
Stiepan skinął głową i ruszył do wejścia.
Zgromadzeni w środku siedzieli półkolem, uważnie słuchając mówcy.
– Przyszłość – kontynuował charkowianin, obrzucając spojrzeniem
wszystkich obecnych – ma przed sobą silna społeczność chłopska! Silny
gospodarz, który sam uprawia własną rolę! Chłopi powinni pracować na
swojej, a nie na pańskiej ziemi! Nie w niewoli czy z przymusu, tylko na
swoim! I z własnej woli. Właśnie dlatego tak się nazywamy – „Ziemia
i wola”!
– Dobrze prawisz!
– Dobrze by było… – słychać było szmer głosów.
Cichutko, starając się nikomu nie przeszkadzać, Stiepan podszedł
bliżej i usiadł obok dobrze zbudowanego chłopaka. Sądząc po posturze,
musiał być kowalem. Ten odwrócił się w jego stronę, żeby się przywitać.
I tak właśnie Stiepan po raz pierwszy spotkał Nazara.
Rozdział drugi
W jadalni, do której Zachar zaprowadził ledwo żywą Katierinę, przygoto-
wano już nakrycie do kolacji dla dwóch osób. Potykając się w progu, Katie-
rina weszła i zatrzymała się, w napięciu czekając na to, co nastąpi. Lidia ob-
rzuciła ją taksującym spojrzeniem i uśmiechnęła się z udawaną życzliwością.
– Wchodź Kitti. Śmiało. A ty czego się gapisz? – zwróciła się do dziew-
ki stojącej obok. – Podaj jej wilgotny ręcznik.
Dziewczyna pańszczyźniana błyskawicznie wypełniła polecenie. Katia za-
częła wycierać twarz i dłonie, czujnie zerkając na uśmiechającą się ciepło Lidię.
Ta pokazała ręką na stół:
– Siadaj, zjedz sobie. Widzę, że jesteś głodna.
– Dziękuję, pani. – Katierina przecząco pokręciła głową. – Nie je-
stem…
– Siadaj – grzecznie, ale stanowczo powtórzyła Lidia.
Zdając sobie sprawę z tego, że to rozkaz, Katierina posłusznie przysia-
dła na krześle. Lidia skinęła na lokaja i ten natychmiast nalał Katii herba-
ty, nałożył jej szarlotki.
– Jedz – zaprosiła Lidia. – Szarlotka dziś się udała.
Katierina spojrzała na apetyczne, jeszcze gorące ciasto. Pachniało
tak, że wszystkie jej wnętrzności zaczęły skręcać się z głodu. Wzięła kęs,
usiłując zachować opanowanie, lecz po chwili zapomniała i o godności,
i o manierach, łapczywie połykając jedzenie.
– Dobre? – Lidia rozsiadła się z satysfakcją w fotelu.
Katierina skinęła głową i popatrzyła z obawą na gospodynię.
– Widzisz, nie gryzę. – Szefer uśmiechnęła się szeroko. – Mam do
ciebie kilka pytań. Odpowiesz?
Katierina ponownie skinęła, gotowa właściwie na wszystko.
24
– Ale ty jedz, jedz – uspokajającym tonem powtórzyła Lidia. – Prosz-
ka, dolej jej herbaty. Opowiedz mi, gdzie mieszkałaś u Czerwinskich,
czym się zajmowałaś. Jak spędzałaś dni?
– Mieszkałam w domu. To była decyzja Anny Lwowny – odpowie-
działa Katierina, odwracając wzrok od szarlotki i patrząc pod nogi. –
Rano czytałam swojej pani powieści, rozmawiałyśmy. Kiedy przyjeżdżali
goście, zabawiałam ich muzykowaniem.
– To już słyszałam. Opowiedz mi lepiej, czy bywał u nich Aleksiej
Fiodorowicz. Czy tam się poznaliście?
– Nie – odpowiedziała Katia, podnosząc wzrok na panią. – Urato-
wał mnie na drodze. Była burza, mój koń bardzo się wystraszył – konty-
nuowała opowieść w odpowiedzi na milczące pytanie Lidii. – A Alosza
uspokoił konia… Potem zaczęła się ulewa.
Katierina opowiadała, stopniowo wracając myślami do przeszłości,
kiedy była szczęśliwa, choć sama nie zdawała sobie z tego sprawy.
– I? – Lidia uniosła brwi.
– I… ukryliśmy się w porzuconym młynie. – Katia zamilkła, odtwa-
rzając w pamięci dalekie obrazy – mokrą od deszczu twarz Aloszy, jego
śmiech, jego błyszczące oczy…
– A co stało się potem? – gwałtownie zapytała Szefer. – Przecież było
coś więcej?
– Po co to pani? – ocknęła się Katierina.
– Odpowiadaj! – zażądała Lidia, odrzucając już wszelkie pozory.
– Co pani do tego, co nas łączyło? – Katia spojrzała na nią spokojnie.
Wspomnienia uwolniły ją od lęku, a nawet, jak jej się zdawało, od do-
kuczliwego bólu w całym ciele.
Lidia długo przyglądała się Katierinie. Stopniowo jej spojrzenie gasło,
dopóki nie stało się kompletnie nieobecne.
– Ukradłaś to, co było mnie przeznaczone! – powiedziała z dziwnym
uśmiechem. – Ale… przegrałaś.
Z tymi słowami Lidia wstała, podeszła do kominka, przy którym stał
jakiś przedmiot okryty białym jedwabiem, i szarpnęła za skrawek mate-
riału. Okrycie opadło, odsłaniając obraz. Był to tradycyjny portret ślub-
ny… portret Lidii i Aleksieja.
– Teraz jest moim mężem. – Lidia czule musnęła koniuszkami palców
twarz Aleksieja, uśmiechnęła się i odwróciła w stronę Katii. – Kocha mnie…
25
– Pani… – Oszołomiona Katierina nie spuszczała oczu z portretu.
– Pani jest szalona…
– Mów! – Lidia gwałtownie odwróciła się w jej stronę i tym razem
rzeczywiście miała w oczach szaleństwo. – Mów wszystko, jak było!
– To, co było między mną a Aleksiejem, należy tylko do nas! – po-
wiedziała Katierina, nie wiadomo skąd znajdując w sobie tyle siły. – Nie
oddam tego pani!
Ta sama nieznana siła sprawiła, że zerwała się z krzesła, podbiegła do por-
tretu i cisnęła nim do kominka. W tym momencie nie miała w głowie żadnej
myśli, jedynie wściekłe pragnienie, aby ochronić pamięć o swojej miłości.
Z głuchym jękiem Lidia rzuciła się do kominka. Katierina spróbowała
zajść jej drogę, stając przed nią i śmiało patrząc jej w oczy, lecz Lidia moc-
no odepchnęła ją na bok. Uderzywszy głową o kolumnę, Katierina padła
na podłogę omdlała.
– Alosza! Aloszeńko! Ukochany!
Lidia padła na kolana przed kominkiem, włożyła ręce w płomienie,
lecz poparzona, jedynie krzyknęła, tracąc resztki opanowania.
– Za-char! – wrzasnęła przerażająco, patrząc, jak płomienie liżą ramę
obrazu. – Wyjmuj portret!
spodyni.
Zachar przybiegł, zatrzymał się na chwilę, nie rozumiejąc żądania go-
– Czego się gapisz? – wściekała się Szefer. – Ratuj go!
Rządca opamiętał się, chwycił za pogrzebacz i wydobył portret z pło-
mieni. Lidia natychmiast go zabrała i jeszcze gorący zaczęła tulić do pier-
si, jak żywego człowieka.
– Miły mój! Miły! – powtarzała, oszalała z rozpaczy.
Zachar popatrzył zmieszany na swoją panią – w takim stanie jeszcze
jej nie widział, choć, wydawałoby się, nawykł już do wszystkiego.
Lidia tymczasem ocierała sadzę i spaleniznę z obrazu. Nagle zamarła
– zauważyła, że portret jest całkowicie zniszczony. Na płótnie wystąpiły
pęcherze, obraz zrobił się ciemny, miejscami przepalony…
– Zabójczyni! – Wściekle odwróciła się w stronę nieprzytomnej Ka-
tieriny. Twarz Lidii zrobiła się tak samo ciemna jak ta na portrecie. – Ta
gadzina! Gadzina! Nienawidzę!
Szefer zerwała się z podłogi i zaczęła kopać leżącą Katierinę. Nawet
to nie ulżyło jej w bólu i nienawiści, więc chwyciła za pogrzebacz. Ciało
26
Katii podskakiwało od uderzeń, ale dziewczyna ani nie otworzyła oczu,
ani nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Odrzuciwszy pogrzebacz, Lidia
zaczęła rzucać wszystkim, co trafiło jej pod rękę, w zakrwawione, bez-
władne ciało.
Zachar, stojąc opodal, przyglądał się temu z maską obojętności na
twarzy.
Późnym wieczorem do drzwi chałupy Goriemyków ktoś mocno
zapukał. Jarosława, która już karmiła dzieci wieczerzą, uniosła głowę
i wymieniła spojrzenia z Pawłem. Ten, siedząc na ławie, naprawiał
starą kołyskę.
Niemal natychmiast drzwi otworzyły się i w progu stanął Zachar
z nieprzytomną Katieriną przewieszoną przez ramię.
– Co się dzieje? – Pawło zerwał się na równe nogi. Był to niepozornie
wyglądający mężczyzna o ostrych rysach twarzy. – Kto to jest?
– Twoja żona wie. – Zachar skinął na Jarosławę. – Macie ją dopilno-
wać. – I rzucił Katię na ławę.
– My co, do chaty ją mamy wziąć? – próbował sprzeciwić się Pawło.
– Możecie nawet do stodoły… mi tam wszystko jedno – odparł Za-
char, poprawiając rozczochrane włosy. – Ale jeśli umrze – wy będziecie
odpowiadać, jasne?
Pawło rozejrzał się bezradnie po swojej ciasnej chałupce. Spojrzał na
ławę, którą obsiadły dzieci, sama drobnica, jakby chciał powiedzieć: sam
zobacz! Ale Jarosława powstrzymała go gestem, podeszła do Katii i spoj-
rzała na nią ze współczuciem.
Nie chcąc mitrężyć już czasu na rozmowy, Zachar wyszedł. Nato-
miast Jarosława namoczyła ścierkę w wodzie ze studni i pochyliła się nad
okrutnie pobitą Katieriną. Kręcąc głową z ubolewaniem, zaczęła prze-
cierać jej twarz. Sześcioro dzieci kręciło się wokół, zaś siódme dojadało
kaszę przy stole.
– Jeszcze tego brakowało – westchnął cicho Pawło, litując się przede
wszystkim nad żoną.
Katierina na chwilę otworzyła oczy i wyszeptała coś w malignie.
– Ach, bidulko… – niemal równocześnie z mężem westchnęła Jaro-
sława. – Skatowała cię Kupczycha… Wszystkie wnętrzności poodbija-
ła… Popij, kochanieńka… – Uniósłszy głowę Katieriny, Jarosława dała
27
jej kilka łyków wody, a następnie znowu omywała troskliwie ciało dziew-
czyny wilgotną ścierką.
– Przecie i tak do rana nie dociągnie – nie wytrzymał Pawło.
– Cichoj! – sarknęła na niego Jarosława. – Boga byś nie gniewał! Jesz-
cze się obaczy… Może napoję ją wywarem z pokrzyw… Krew tamuje
w kiszkach.
Grigorij spędzał już niemal całe dnie w palarni, a wszystko na mar-
ne, bo ból jedynie się wzmagał. Najwyraźniej opium przestało działać.
Natalie nie mogła patrzeć na jego cierpienia i sama się zaofiarowała, że
zrobi mu zastrzyk z cudownego lekarstwa, tak jak nauczył ją nieżyń-
ski aptekarz, u którego, kierując się najlepszymi intencjami, nabyła ten
specyfik.
Wstrzymując oddech, przyglądała się, jak po zastrzyku Grigorij opadł
na fotel, przymykając oczy.
czając z niego wzroku.
– I jak? – Natalie nalała koniaku i podała kieliszek mężowi, nie spusz-
– Hm… – zdziwił się Grigorij – zdaje się, że przeszło.
– No widzisz, to znakomity środek! – zawołała zachwycona Nata-
lie.
koltem.
Grigorij wstał, uśmiechając się szerzej, przeszedł się po pokoju, coraz
pewniej wspierając się na chorej nodze.
– To nieprawdopodobne! – zdumiał się. – Moja droga, jest pani…
– Podszedł do żony i zamarł.
Patrzyła na niego Katierina ubrana w niebieską suknię z głębokim de-
– To ty? – Grigorij nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.
– Ja, Grisza… Kto inny mógłby to być? – odpowiedziała Katierina
głosem Natalie i uśmiechnęła się czule, biorąc go za ręce.
Grigorij przytulił ją gwałtownie i zaczął okrywać namiętnymi poca-
łunkami jej ręce, ramiona, szyję…
– Dobrze już, Grisza, dobrze… – westchnęła Katierina w jego obję-
ciach. – Ktoś może tu wejść… – Zerknęła z obawą w stronę drzwi.
– Trudno! Pragnę cię… tu i teraz!
Grigorija nie sposób już było powstrzymać, a słaby sprzeciw kobiety
tylko go podniecał.
28
Natalie nie na żarty wystraszyła się namiętności męża, który zazwy-
czaj był znacznie bardziej powściągliwy. Stopniowo jednak zaczęła odpo-
wiadać na jego pieszczoty, obejmując Grigorija rękami za szyję… Ten zaś
zerwał z siebie ubranie i położył Natalie na podłodze. Przewrócił oczami
z rozkoszy…
W życiu Galiny jedyną radością były wieści o cierpieniach Katieriny.
Po tym jak Jakow brutalnie odrzucił i ją, i jej dziecko, próbowała popełnić
samobójstwo, wieszając się w spichrzu. Przez przypadek zajrzał tam Panas
i zdążył w ostatniej chwili wyciągnąć ją z pętli. Panas już dawno wzdychał
do Galiny, lecz ona nie zwracała na niego uwagi. Teraz jednak wyznała mu
z płaczem, że jest w ciąży z Jakowem. Niewiele myśląc, Panas powiedział, że
się z nią ożeni, i nawet powiadomił o tym rządcę. Tyle że Galina nie chciała
jego, prostego pańszczyźnianego, potrzebny był jej Jakow.
Pogrążona w rozmyślaniach o swoim nieudanym życiu, Galina weszła
do kurnika i nie rozglądając się, poszła wybrać jajka. Nagle czyjeś mocne
ręce chwyciły ją i przycisnęły do ściany.
– Galka! Nie krzycz, czekaj, pomówić chcę! – Jakow poluzował uścisk
i przytulił ją. – Co tak mnie unikasz?
– Puszczaj pan! – Galina zesztywniała i odepchnęła go.
– Ty co, naprawdę powiesić się chciałaś?
– A panu co do tego? Myśli pan, że to takie szczęście zostać panną
z dzieckiem? Zobaczy pan: urodzę, położę panu dziecię na progu komór-
ki i pójdę się utopić!
W jej głosie było tyle rozpaczy, że Jakow zrozumiał, iż nie jest to czcze
gadanie.
– Galu… – powiedział zdławionym głosem.
– Utopię się! – z jeszcze większym przekonaniem powtórzyła Galina.
– Pan się przecież odżegnał ode mnie, więc wszystko mi jedno!
– Ciszej, ciszej… Czemu zaraz „odżegnał”? Będziemy żyli tak jak
wcześniej. – Jakow ponownie spróbował ją przytulić.
– Bez ślubu? – Galina znów go odepchnęła. – Dziękuję, obejdzie się!
Już i tak mnie ludzie palcem wytykają, a teraz stanę się pośmiewiskiem!
– Uspokój się, głupia babo! – zezłościł się Jakow. – Żebym mógł się
z tobą ożenić, trzeba cię uwłaszczyć. A przecież znasz naszego pana – jak
zwęszy mój interes, cenę podbije trzykrotnie.
29
– Żal panu? – Galina jęknęła z urazą i odwróciła się.
– Żal! Bo wiem, jak to załatwić bez pieniędzy – ściszył głos niemal do
szeptu. – A za te pieniążki kupimy sobie potem krówkę albo byczka. Co?
– Uwłaszczenie? Bez pieniędzy? – Galina popatrzyła na niego nieuf-
– Potrzebujesz tylko tyle, żeby… za mąż wyjść. – Jakow położył jej
rękę na ramieniu, gestem spiskowca.
– Coś nie pojmuję… – Wciąż patrzyła na niego podejrzliwie. – Za
nie.
mąż? Za kogo?
– Za Panasa – zaproponował Jakow, jakby to był jakiś drobiazg. – Zaraz
będzie jesienne powołanie – kontynuował cicho i z przekonaniem. – Zapi-
szę go w rekruty. A żonie rekruta, jak sama wiesz, należy się wolność. A po-
tem pojedziemy sobie razem gdziekolwiek… Choćby i do Połtawy. Kupi-
my tam futorek nad rzeczką i pożyjemy! – Jakow uśmiechnął się szeroko.
Galina dalej boczyła się na niego, spoglądając podejrzliwie. Zamyśliła
się jednak chwilę nad tym, co mówił.
– No dobrze – westchnęła – niech już będzie Panas. Tylko żeby go
pan na pewno oddał do rekrutów. Bo jeszcze zapomni pan, a ja później
mam z nim…
– No nic, pocierpisz troszkę – podsumował Jakow wyrozumiale.
– Zrobię, jak powiedziałem. – I mimochodem zapytał, robiąc aluzję do
pogróżek Galiny, że rozpowie państwu o tym, iż ukrywa przed nimi część
dzierżawy: – Nikomu więcej nie paplałaś o moich sprawkach?
– Nie. – Galina uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– I dobrze zrobiłaś. Nie mów nikomu. To przecież dla nas… – szeptał
z przekonaniem – rozumiesz?
Galina skinęła głową i pocałowała Jakowa w policzek.
– No, idź tam, gdzie szłaś – rzekł, klepiąc ją po pośladkach.
Galina kokieteryjnie pisnęła i Jakow, zadowolony z siebie, wyszedł
z kurnika.
Otwierając drzwi, do których ktoś się głośno dobijał, Larisa zamarła.
W progu ujrzała Piotra Iwanowicza.
– To pan? Co pan tu robi?
– Lariso, nie mogę bez ciebie żyć. Po co wczoraj zwróciłaś mój pre-
zent? Cztery dni się męczyłem, czekałem na jakieś wieści od ciebie…
30
W jego oczach było tyle cierpienia, że Larisa nie była w stanie zatrza-
snąć drzwi od razu. A potem było już za późno – Czerwinski odsunął ją
na bok i wszedł do mieszkania.
– Piotrze Iwanowiczu, nie trzeba… – Wciąż usiłowała go zatrzymać.
– Lariso! Posłuchaj mnie… – powiedział zapalczywie, obejmując ją
w talii. – Jesteś moją kobietą. Koniec. Kropka. Pakuj walizki.
– Piotrze Iwanowiczu, niech mnie pan nie męczy. – Larisa przymknę-
ła oczy, kręcąc przecząco głową. – To silniejsze od mnie. Kocham pana…
Ale wszyscy wokół są przeciwko nam. Nie zaznamy szczęścia… I do
Czerwinki już nie wrócę.
– Wcale o to nie proszę – oświadczył nagle. – Jedziemy do Paryża.
– Do Paryża? – zapytała oszołomiona.
– Dokąd tylko pani zechce! Byle jak najdalej stąd.
– I tak wszystko pan nagle rzuci? Majątek? Fabrykę? – z nutą wątpli-
wości powiedziała Larisa. – To do pana niepodobne. – dodała ze smut-
nym uśmiechem.
– Lariso! Bez ciebie nie jestem sobą! – gorąco zaprzeczył Czerwinski.
– Tak! Rzucę wszystko! Niech to ogień pochłonie!
Larisa zaczęła powoli ulegać jego woli, ale wciąż jeszcze wątpiła:
– Wyjedziemy… A co dalej?
– A dalej… – Piotr Iwanowicz zajrzał jej głęboko w oczy. – W pierw-
szej lepszej cerkwi, którą wybierzesz, weźmiemy ślub.
– Och… – Czując, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, Larisa objęła
go za szyję, aby nie upaść.
– Nie chcesz do Paryża? Wybieraj, gdzie chcesz…
– Z panem to choćby i na koniec świata… – W przypływie uczuć poca-
łowała go sama i stali tak w mocnym uścisku, zapominając o bożym świecie.
– Boli cię, kochany? To nic… To nic… Wytrzymaj. Jeszcze troszkę…
Wyjdziesz z tego… Wyleczę cię.
Potargana, umazana sadzą Lidia przecierała gąbką swój portret
z Aleksiejem, jakby pielęgnowała chorego: wyglądało na to, że szczerze
wierzyła w to, iż jej ukochany zmaterializował się w tym wizerunku.
Zachar i dziewka pańszczyźniana przyglądali się pani ukradkiem.
– Irka! – Lidia odwróciła się gwałtownie. – Dawaj opatrunki! I wody
ciepłej! Paniczowi rany trzeba przemyć…
31
Irka natychmiast rzuciła się spełniać rozkaz. Zachar zaś długo pa-
trzył na panią, zbierał się na odwagę, zastanawiał, aż wreszcie powiedział
ostrożnie:
– Pani, a może lepiej wysłać po lekarza?
– Nie! Nie! – histerycznie krzyknęła Lidia. I dodała cicho: – Nikt nie
wyleczy lepiej niż żona. Dawaj maść na poparzenia!
Irka, która wniosła miskę z ciepłą wodą, stanęła jak wryta, patrząc
z przerażeniem, jak ostrożnie, aby nie zadać bólu ukochanemu, Lidia
„zmazuje” rany z portretu.
– Zwariowała… – wyszeptała cichutko.
Na podwórzu w majątku Czerwinskich wynalazca-samouk, Łukjan,
demonstrował wszystkim chętnym swój najnowszy wynalazek – bicykl.
W powszechnym gwarze i rechocie dworaków, niezgrabnie jeździł nim
po podwórku, co rusz poprawiając zjeżdżające z nosa kolorowe okulary.
Tak się starał dla jednej jedynej osoby – dla Orysi.
Dostrzegłszy w tłumie Panasa, Galina przepchnęła się w jego stronę.
Wyśmiawszy się do woli, Panas złapał oddech i nagle ujrzał obok sie-
bie uśmiechniętą Galinę. Natychmiast się speszył i zgasł, pomny tego, jak
odrzuciła jego względy. Widząc to, Galina uśmiechnęła się jeszcze bar-
dziej kusząco.
– Witaj, Panasku. Ja ci przecież nawet nie podziękowałam – znalazła
pretekst do rozmowy.
– Eeee… Nie ma za co – wydukał Panas i spąsowiał.
– Jest za co! – zaprzeczyła z przekonaniem Galina. – Nie lubię pozo-
stawać dłużna. – Stanowczo objęła go za szyję i mocno pocałowała.
Ten stropił się, nie wierząc we własne szczęście, zaś Galina wciąż nie
przestawała go całować, nie zwracając uwagi na otoczenie. Wreszcie pu-
ściła go i odsunęła się nieco.
– Och… jakaś ty… – Chłopak był kompletnie otumaniony pocałun-
kiem i już z przekonaniem objął Galę wpół jako swoją narzeczoną.
Wtedy rozległa się kolejna salwa śmiechu – Łukjan nie utrzymał się na
bicyklu i malowniczo się przewrócił.
– Aha! – Głośno krzyknęła Orysia. – Jak to coś się nazywa, powia-
dasz? Samowóz?
– Wstydowóz – poprawił ją kozaczek.
32
I dworacy ponownie parsknęli śmiechem, co poniektórzy trzymali się
już za brzuchy. Nie do śmiechu było jedynie Łukjanowi. Spąsowiały ze
wstydu, wstał, otrzepał się i ruszył w stronę wozowni, popychając przed
sobą bicykl.
Galina omiotła spojrzeniem Panasa i uśmiechnęła się do własnych
myśli.
Przez cztery dni Jarosława pielęgnowała Katierinę, pojąc ją wywarem
z pokrzyw. Wreszcie dziewczyna odzyskała przytomność, a nawet po-
prosiła o jedzenie. Pawło, rzecz jasna, skwitował tę prośbę utyskiwaniem:
pewnie, u nas to przecie chleb sam rośnie w piecu. Katia jednak i bez tego
widziała, w jakiej nędzy żyją ci ludzie.
Nieustannie rwała się do wyjścia, ale nie była w stanie nawet utrzy-
mać się na nogach. Zresztą Jarosława nawet by jej nie puściała – co rusz
uciszała męża, powziąwszy twardy zamiar, że wyleczy Katię, choć jej sa-
mej było coraz trudniej, dziecko w łonie rozpychało się już w najlepsze…
Minęło jeszcze kilka dni. Wczesnym rankiem, wraz z pianiem kogu-
ta i z pierwszymi promieniami słońca, Pawło, Jarosława i starsze dzieci
zbierali się w pole. Jarosława wkładała do węzełków skromny posiłek: po
kromce chleba i butelce wody dla każdego. Wraz z mężem wyklinali swój
ciężki los i niekończącą się pańszczyznę.
– A kiedy swoje żyto mamy zbierać? W nocy? – oburzała się Jaro-
– Pójdę z wami – odparła Katierina.
Jarosława i Pawło wymienili spojrzenia. Pomoc, rzecz jasna, by im
się przydała, jednak czy wiele jej można oczekiwać od tej kruchej „pa-
nienki”?
– Och, widziałam już, jak ty żniesz… – uśmiechnęła się Jarosława.
– Praca w polu nie na twoje rączki.
– Nauczę się – oświadczyła stanowczo Katierina.
– I to rozumiem! – uśmiechnął się Pawło. – Tylko tego tam… – od-
kaszlnął w rękę – ubierz się po ludzku…
sława.
nich.
spać i nie jeść…
– Nie wiem… – Pawło westchnął przeciągle. – Mógłby człowiek nie
– Katiu, a ty co? – Jarosława zerknęła na Katierinę, która podeszła do
33
– Nie mam nic więcej. – Katia rozłożyła ręce, przyglądając się swojej
podartej, brudnej sukni.
Jarosława wyjęła ze skrzyni starannie złożone ubrania i podała je Katii.
– Masz, załóż sobie.
Cała rodzina wyszła na dwór, by zaczekać tam na Katierinę.
– Jestem gotowa – usłyszeli z progu.
Wszyscy obejrzeli się jednocześnie i ujrzeli stojącą na ganku dziew-
czynę w prostej, płóciennej koszuli, skromnie przepasanej. Ale jak jej
pasował ten strój! Sama zresztą czuła się w nim znacznie lepiej niż w cia-
snym gorsecie.
– Widziałaby cię teraz nasza Kupczycha! – Jarosława pokręciła dobro-
dusznie głową. – Pękłaby z zazdrości.
– Nie wywołuj wilka z lasu – przestrzegł Pawło.
Rozgoryczony swoją porażką Łukjan naprawiał bicykl w wozowni.
Jedna śrubka stawiała opór, ciągle się ześlizgiwała, Łukajn złościł się, klął,
aż wreszcie rzucił robotą o ziemię i opadł zmęczony tuż obok.
– Nie wściekaj się. – Podszedł do niego Nazar. – Takie cudo zrobiłeś!
– Ach… – machnął ręką rozgoryczony Łukjan. – Komu tego trza?
Tylko ludzie szydzą.
i szanować zaczną. Orysia też.
– Poszydzą i przestaną – pocieszył Nazar. – A jak zauważą pożytek, to
– A jak niby ma zauważyć, jeśli wcale na mnie nie patrzy? – Łukjan
I wtedy właśnie do wozowni wpadła zdyszana Orysia.
– Prędzej! – krzyknęła. – Pani jest słabo! Zaprzęgajcie i to już! Do
zwiesił głowę.
dochtora trza!
– Jak to słabo, co się stało? – Nazar z Łukjanem zerwali się z miejsca.
– Obudziła się, wstała, o wodę poprosiła – zaczęła szybko opowiadać
Orysia. – Przyniosłam jej szklankę, a ona… upiła łyczek i upadła.
– Ale co zaprzęgać? – zasępił się Nazar, drapiąc się po potylicy. – Wszyst-
kie konie w polu, przecież żniwa są. Jedna kulawa kobyłka się ostała.
– Ja wezwę dochtora! – zaproponował Łukjan.
– Toż póki ty do Nieżyna dobiegniesz, pani może w ogóle się pogor-
szyć. – Orysia machnęła ręką.
Lecz Łukjan już wskoczył na bicykl.
34
– Obrócę raz-dwa! – I wyjechał z wozowni swoim cud-samowozem…
Rzeczywiście, wrócił szybko. Lekarz przybyły do Czerwinki zbadał
leżącą w łóżku Natalie i dobrodusznie się uśmiechnął:
– Cóż, Natalio Aleksandrowna, proszę przyjąć moje gratulacje: jest
pani w ciąży.
Słysząc tę wiadomość, Natalie zamarła z szeroko otwartymi oczami.
– Proszę przekazać mężowi moje serdeczne gratulacje. A pani powin-
na jeść jak najwięcej owoców, dużo spacerować i pod żadnym pozorem
nie jeździć konno – zastrzegł doktor.
Rano Lidia ocknęła się. Przebudzenie było bolesne. Stojąc przed lu-
strem, ze zdumieniem przyglądała się swojemu odbiciu: miała potargane
włosy, twarz i ręce były umazane sadzą… Następnie spojrzała z zakłopo-
taniem na kozaczka Ilka, który zgodnie z wczorajszym poleceniem przy-
niósł nowe maści i wywary… „Dla panicza” – powiedział z przerażeniem
w odpowiedzi na zdumienie wypisane na jej twarzy.
Wówczas spojrzenie Lidii padło na nadpalony portret „ślubny”
i wreszcie przypomniała sobie wszystko. Opadła na podłogę i zalała się
łzami, całując twarz Aleksieja na portrecie i tuląc g
Pobierz darmowy fragment (pdf)