Akcję swojej mikropowieści PARK autor umiejscowił na terenie Parku Śląskiego zlokalizowanego pomiędzy trzema miastami, Katowicami, Chorzowem i Siemianowicami Śląskimi, jednego z największych tego typu obiektów nie tylko w Europie. W mikropowieści grupa osób akurat przebywających na terenie Parku zostaje niespodziewanie odcięta od świata zewnętrznego niewidzialną, nieprzenikliwą barierą niewiadomej proweniencji. Podejmując bezskuteczne próby wydostania się stamtąd stają się oni świadkami różnorakich, niemożliwych do racjonalnego wytłumaczenia zjawisk. W końcu okazuje się, że najprawdopodobniej mają do czynienia z ubocznymi efektami związanymi z wizytą gości z Kosmosu bądź z jakiejś innej Czasoprzestrzeni.
Darmowy fragment publikacji:
Janusz Szablicki
PARK
© Copyright by
Janusz Szablicki
Projekt okładki:
Janusz Szablicki
ISBN 978-83-7859-633-2
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie II 2016
Choć nad naszym związkiem już od dłuższego czasu
zbierały się coraz to ciemniejsze chmury, dotąd
zdobywaliśmy się na coś w rodzaju dialogu, wy-
mianę choćby paru podstawowych, absolutnie niezbędnych
w codziennym obcowaniu fraz. Tym razem miało się to
jednak odbyć zupełnie inaczej. Akurat siedziałem w kuchni
za stolikiem, pogryzając w niewesołej zadumie zapewne jed-
nego z ostatnich tej późnej już wiosny delicjusza – jedyny
gatunek jabłka, do którego konsumpcji nie trzeba mnie
było specjalnie nakłaniać – kiedy od wejściowych drzwi do-
biegł chrobot klucza. Byłem pewien, że za moment pojawi
się w ślad za tym Beata i rzuci jakąś zdawkową uwagę, ale
tym razem nic podobnego jednak nie nastąpiło. Miast tego
w powietrzu zawisła jakby stężająca się z każdą upływającą
sekundą, zdająca się napierać na mnie, osaczać z wszystkich
naraz stron ciężka cisza. Wreszcie nie wytrzymałem: odło-
żywszy jabłko i nożyk na talerzyk, wybrałem się na rekone-
sans. Beatę odnalazłem w dużym pokoju. Wybierała z szafy
poszczególne sztuki garderoby i dość niedbale układała
je w rozłożonym na foteliku neseserku. Z minutę tkwiłem
w drzwiach, przyglądając się tępo jej poczynaniom.
– Można wiedzieć, dokąd się tym razem wybieramy? –
zagadnąłem wreszcie, dokładając starań, aby zabrzmiało to
w miarę nonszalancko.
Beata nawet nie próbowała udawać, że dopiero teraz zdała
4
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parksobie sprawę z mojej obecności. Obdarzyła mnie króciutkim,
zdecydowanie nie zachęcającym do pogawędki spojrzeniem.
– Nie my, ale ja! – sprostowała chłodno. Chwilę mil-
czała, a następnie ironicznie uzupełniła: – A co, czyżby cię to
jeszcze w ogóle interesowało!?
– Wyobraź sobie, że tak! – sucho oświadczyłem. – Bądź
co bądź jeszcze się poczuwam do odpowiedzialności w ja-
kimś tam stopniu za ciebie.
– Co ty nie powiesz!? – Beata krótko, ale nader zjadliwie
zachichotała. – No popatrz, a ja byłam przekonana, że o co
jak o co, ale o nadmiar romantyzmu to ciebie raczej nie
można posądzać!
Jeśli mam być szczery, to w tym momencie nie za bardzo
wiedziałem, jak się powinienem zachować, ażeby nie wyjść
na kompletnego idiotę Stąd chyba to moje przydługie mil-
czenie, które Beata skwapliwie wykorzystywała na dołado-
wywanie nesesera. W końcu zdecydowałem się na, przyznaję
to samokrytycznie, niezbyt właściwą na obecnym etapie na-
szego pożycia uwagę: – Myślisz, że się nie orientuję, co się za
tymi twoimi eskapadami naprawdę kryje?
Beata nawet się nie pofatygowała zwróceniem ku mnie
twarzy. Rzuciła wzgardliwie przez ramię:
– Wyobraź sobie, że poziom twojej wiedzy o mojej
skromnej osobie już od dawna niewiele mnie interesuje!
A zresztą ja także doskonale wiedziałam, do której ty onegdaj
regularnie dreptałeś laluni. Myślisz, że to dla mnie było
czymś zabawnym?
Słowem przez cały czas znajdowałem się w głębokiej
defensywie. Znów chwilę pomilczałem, gorączkowo poszu-
5
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkkując w myśli sposobu na wyjście z niej z podniesionym
czołem. A potem rzuciłem:
– No i jak zamierzasz zakończyć tę swoją balladę?
– Koniecznie musimy to roztrząsać akurat teraz, kiedy
mi się wyjątkowo spieszy? – Beata zatrzasnęła z irytacją ne-
seser.
To chyba właśnie ta jej odrobinę histeryczna reakcja
sprawiła, iż raptem odzyskałem kontenans. Poruszyłem
nonszalancko ramionami.
– No cóż, według mnie skoro już inaczej nie można, to
przynajmniej wypadałoby wyjaśnić sobie parę spraw.
– Na przykład jakich? – Beata nie zdradzając większego
zainteresowania moją propozycją chwyciła neseser i zdecy-
dowanym krokiem podążyła do przedpokoju. Ruszyłem jej
śladem.
– No, chociażby sprawę mieszkania.
– W jakim mianowicie sensie? – podjęła torebkę z szafki
stojącej przy drzwiach wejściowych.
– Które z nas w nim pozostaje!
– A, więc tutaj cię boli! – szyderczy, jakby triumfujący
chichot Beaty naprawdę dotknął mnie do żywego. – Nigdy
nie było w tobie niczego poza paskudnym materialistą w naj-
gorszym tego słowa znaczeniu! Możesz się jednak nie zamar-
twiać, nie dybię na ten twój jedyny dorobek życia. Jak prze-
kroczyłam próg tego przybytku, tak i z niego odchodzę!
To oznajmiwszy energicznie roztworzyła torebkę, dobyła
z niej klucze i cisnęła je w moją stronę. Instynktownie wy-
ciągnąłem rękę w obronnym geście, ale klucze nie dosięgając
mnie padły z głuchym stukotem na dywanik.
6
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Park Trzasnęły pchnięte pewnie z umyślnym rozmachem
drzwi; niczym echo zawtórowały im wysokim, nieprzy-
jemnym dźwiękiem zdającym się rozorywać trzewia z po-
minięciem całego aparatu słuchowego okienne szyby widać
niedostatecznie usztywnione spękanym, zaschłym na wiór
kitem. Jeszcze przez chwilę, dopóki na korytarzu zupełnie
nie zacichł znajomy, tym jednak razem wyjątkowo po-
spieszny stukot obcasików, stałem na środku przedpokoju
jak skamieniały, z tą zupełnie już teraz absurdalnie wycią-
gniętą donikąd ręką zakończoną rozcapierzonymi palcami,
jakbym chciał zatrzymać czas, jednym umiejętnym szarp-
nięciem skorygować bieg wydarzeń, które się już właśnie
dopełniły. Wreszcie jednak zdołałem się otrząsnąć z tego
osobliwego otępienia; dałem krok do przodu i pochyliwszy
się z pewnym trudem, podjąłem z dywaniku pęk kluczy,
który ciśnięto mi przed chwilą jakby ze wzgardą pod nogi.
Ułożyłem go tak ostrożnie, jak gdybym miał do czynienia
z czymś niezmiernie cennym, a zarazem nader delikatnym,
na szafce, w której zwykle przechowywaliśmy obuwie. Ma-
chinalnie przekręciłem dwakroć zasuwkę zamka.
Napięcie wywołane tą finalną rozmową spływało ze mnie
niespieszną falą. Prawdę powiedziawszy czułem się obecnie
tak, jakbym się unurzał w jakichś bliżej nieokreślonych nie-
czystościach po samą szyję. Impresja owa była tak suge-
stywna, że w pewnym momencie ogarnęło mnie wprost nie-
możliwe do okiełznania pragnienie bezzwłocznego wzięcia
kąpieli. Niczym zaprogramowany przez kogoś automat
skierowałem swe kroki do łazienki. Natychmiast po przekro-
czeniu jej progu nozdrza wypełnił mi szczelnie konglomerat
7
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkróżnorakich woni: znane mi doskonale od wielu lat perfumy,
mydło toaletowe w dobrym gatunku, jakieś kremy do twarzy
i dłoni... Ich intensywność niedwuznacznie wskazywała, iż
wszystko to było w użyciu zaledwie przed chwilą. Przez głowę
przemknęła mi melancholijna myśl, że pewnie doprowadziła
do tej gwałtownej scysji bynajmniej nie pod presją chwilo-
wego impulsu, spontanicznie, ale z pełną premedytacją. I że
od samego początku nie miała ni krzty wątpliwości co do jej
zakończenia się, wpierw bardzo starannie przygotowawszy
się właśnie tutaj do opuszczenia naszych wspólnych aż do
tej chwili progów z hardo podniesioną głową, odpowiednio
skorygowaną urodą, tak aby dotarło do mnie w całej pełni,
co wraz z jej odejściem tracę!
Rozglądnąłem się za zapałkami; naturalnie leżały jak
zwykle nie tam gdzie powinny, na małej półeczce poniżej
okupującego dobre pół ściany lustra, lecz na pralce, w do-
datku pod dość udatnie maskującym je otwartym futerałem
mej maszynki do golenia. Wcisnąwszy do oporu włącznik
gazu, wetknąłem do otworu piecyka zapaloną zapałkę. Wol-
niutko policzyłem do piętnastu – czas niezbędny, jak mi było
wiadomo z autopsji, do otworzenia przez blaszkę z biome-
talu dopływu gazu – i odkręciłem kurek ciepłej wody. Już
od dość dawna nie czyszczony palnik buchnął wesołym fio-
letowawym płomieniem, przez otwór wyleciały dwie iskierki
i zaczęły wolno opadać do wanny, dogasając na jej wilgotnym
dnie. Podstawiwszy dłoń pod strumień wody odpowiednio
podregulowałem jej ciepłotę, po czym pozbyłem się odzieży
i, przełączywszy wodę na prysznic, wszedłem pod jego cie-
niusieńkie, chwilami aż do bólu kąśliwe, zarazem jednak
8
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkwielce orzeźwiające strużki.
A więc właśnie tak wygląda kres, ostateczne obrócenie się
w gruzy naszego blisko dziesięcioletniego pożycia! Uczucia,
jakie mnie w tym momencie przepełniały, były nader zróż-
nicowane, chwilami nawet antagonistyczne w stosunku do
siebie. Przejmujący żal za tym, co nas tak mocno łączyło
przez lat dziewięć, kiedy to jeszcze razem wytyczaliśmy sobie
wszystkie cele i wspólnie były konstruowane metody mające
prowadzić do ich osiągnięcia, ale równocześnie i bezmierna
ulga, że oto ten prawdziwy – przynajmniej dla mnie! –
koszmar paru ostatnich miesięcy pozostawiam już wreszcie
za sobą. Coraz to późniejsze powroty, z trudem maskowane
rozdrażnienie wywoływane niemal każdym moim gestem,
byle słowem. I coraz to rzadsze i krócej trwające okresy po-
jednań, które zresztą najczęściej wyglądały li tylko jak stra-
tegiczne zawieszenia broni, albowiem już przecież zdawa-
liśmy sobie w gruncie rzeczy obydwoje sprawę, iż nie jest im
sądzony nazbyt długi żywot. Jeżeli o mnie idzie, to myślę,
że wtenczas nie byłem jednak jeszcze tak do końca zdecydo-
wany: chyba nie chciałem palić za sobą wszystkich mostów,
nie wygasł jeszcze bowiem we mnie ze szczętem irracjonalny
sentymentalizm, pamięć o tym, co nas tak mocno niegdyś
łączyło.
Mocno zacisnąwszy oczy podstawiłem twarz pod ostry
strumień wody. Do niedawna miałem jeszcze pewnie jakąś
tam szansę na przestawienie biegu wydarzeń na troszeczkę
inne tory. Lecz pomimo że, przynajmniej na samym po-
czątku, naprawdę szczerze tego pragnąłem, nie uczyniłem
w tym kierunku literalnie nic. Jeśli mam być zupełnie szczery,
9
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parknie potrafiłbym także powiedzieć, co było główną tego przy-
czyną: boleśnie urażona męska ambicja czy może raczej nie-
wątpliwie bardzo mocno zakorzenione we mnie przeświad-
czenie, iż każdy bez wyjątku człowiek ma niezbywalne prawo
do swobodnego decydowania o swoim losie? Zresztą myślę,
że w grę najprawdopodobniej wchodziło po trosze zarówno
jedno, jak i drugie. Bo przecież już od dłuższego czasu dosko-
nale wiedziałem, co, a mówiąc konkretniej – kto się za tym
wszystkim ukrywa, jak w rzeczywistości przedstawiają się
sprawy. Ostatecznie nie żyliśmy przecież na bezludnej, bez-
litośnie wypranej słoneczną pożogą z wszelkich przejawów
życia pustyni, więc na przestrzeni tych paru lat zdążyliśmy
obrosnąć wcale pokaźnym kręgiem bliższych i dalszych zna-
jomych. Z ich półsłówek rzucanych w najrozmaitszych sy-
tuacjach, niewątpliwie z najróżnorodniejszymi przyświeca-
jącymi im intencjami, mogłem sobie z powodzeniem utkać
w miarę adekwatny do rzeczywistości obraz sytuacji.
Ciśnienie wody raptem znacznie się zmniejszyło
i za sprawą szczególnie wyczulonej na tego rodzaju niespo-
dzianki membrany zgasł palnik. To dawały o sobie znać ostre
niedobory wody występujące dość często w ostatnim czasie
na co wyższych piętrach osiedlowych bloków. Znalezienie
się za moment pod kaskadą lodowatej wody bynajmniej
nie stanowiło szczytu moich marzeń, więc niczym oparzony
pośpiesznie wyskoczyłem z wanny. Zresztą kąpiel już w za-
sadzie spełniła pokładane w niej nadzieje, moja psychika
powróciła bowiem do stanu względnej równowagi. Szorując
bardzo energicznie plecy grubym frotowym ręcznikiem za-
stanawiałem się jednocześnie, czym by tu sobie wypełnić
10
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parktych parę godzin dzielących mnie od normalnej pory kolacji.
Wreszcie zadecydowałem, że najlepszym, co mogę obecnie
uczynić, będzie zaczerpnięcie świeżego powietrza.
Kiedy w pół godziny później wynurzyłem się z jeszcze
odrobinę wilgotną czupryną z głębokiego cienia wypełniają-
cego podziemne przejście udatnie niemal scalające w jeden
organizm Osiedle z Parkiem, odruchowo musnąłem okiem
tarczkę ciasno opinającego mi przegub zegarka. Było do-
kładnie trzynaście minut po szesnastej. Przede mną roz-
pościerały się późnowiosenne, soczyste dywany zieleni po-
cięte szarawymi wstęgami asfaltowych alejek, na których
po nocnej ulewie lśniły jeszcze tu i ówdzie niewielkie, nie-
regularne lustra kałuż, nade mną natomiast wisiał błękit
nieba z mnóstwem jasnoszarych wystrzępionych obłoczków
i z dość jeszcze wysoko – bądź co bądź były to przecież naj-
dłuższe dni w roku! – stojącym słońcem.
Jak przystało na człowieka, którego akurat nie przyna-
glają żadne szczególne, wymagające pośpiechu obowiązki,
ogarnąłem to wszystko leniwym wzrokiem, zastanawiając się
przez chwilę, którą z alejek wiodących w jego głąb wyróżnić.
Wreszcie splótłszy za plecami dłonie palcami, ruszyłem bez
pośpiechu tą, która przebiegała w bezpośrednim sąsiedztwie
białoczerwonoceglastej, szerokookiennej siedziby parkowej
Dyrekcji. Dzień był co prawda bardzo ciepły, ale jednak nie
upalny; głównie chyba dlatego, iż zda się równie jak i ja w tej
chwili leniwie pełznące po niebiosach jasnoszare chmurki
coraz to figlarnie przysłaniały rozpaloną tarczę Słońca. W tej
części Parku w dni powszednie, o tej porze dnia, zwykle nie
spotykało się zbyt wielu miłośników spacerów. Nie było więc
11
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkw tym nic dziwnego, że po wyróżnionej przeze mnie alejce
w moją stronę zmierzała tylko jedna bardzo ciasno wtulona
w siebie ramionami, spleciona dłońmi para zdająca się poza
sobą w ogóle nie widzieć świata. Kiedy dzieliło mnie już od
niej nie więcej niż parę metrów, nagle skonstatowałem z nie-
małym zdziwieniem, iż tworzący ją mężczyzna i kobieta są
znacznie starsi, aniżeli dotąd sądziłem, głównie opierając się
na ich gestach. Przeszyło mnie coś na kształt zazdrości, która
jednak niemal natychmiast przemieniła się w gorzką ironię:
na jak długo może im jeszcze starczyć tej młodzieńczej czu-
łości, owego zapatrzenia w siebie? Kobieta jakby odgadując
moje niecne myśli oderwała na moment dłoń od dłoni swo-
jego partnera i zmierzyła mnie od stóp do głów niechętnym,
twardym spojrzeniem. Zażenowany, jakby mnie właśnie
przydybano na czymś wyjątkowo podłym, odwróciłem oczy
i szybko ich wyminąłem.
Na rozważenie, czy aby nie warto wstąpić do prześwieca-
jącej pomiędzy drzewami, pobudowanej na rustykalną modłę
Zielonej Doliny dla przekąszenia czegoś, poświęciłem tylko
króciusieńką chwilę: niedawno temu, po nieco wcześniej-
szym aniżeli zwykle opuszczeniu biura, jakby przeczuwając
którymś tam zmysłem, że dzisiaj mogą mnie czekać niejakie
kłopoty ze skonsumowaniem obiadu w domu, wstąpiłem po
drodze do Alle Pizza i uraczyłem się zupełnie niezłą – jakżeby
zresztą mogło być inaczej w tak jednoznacznie ochrzczonym
lokalu?! – pizzą, więc głód mi jeszcze nie doskwierał, a za
piwem jakoś nigdy specjalnie nie przepadałem. No, gwoli
prawdy sytuacja wyglądała troszeczkę inaczej w wyjątkowo
upalne dni; ale wtedy to już raczej nosiło charakter niele-
12
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkdwie zwykłego medycznego zabiegu, związane było pewnie
w jakiś niezbyt jasny sposób z podświadomym pragnieniem
uzupełnienia w organizmie wypacanych nazbyt intensywnie
soli i tym podobnych ponoć niezbędnych do życia skład-
ników. W chwili obecnej nade wszystko potrzeba mi jednak
było po prostu spokoju, a ten – jak wiedziałem z autopsji –
najłatwiejszy był do odnalezienia w północnych, najbardziej
odległych od głównych wejść, a więc i zwykle najrzadziej od-
wiedzanych rejonach Parku. Pomaszerowałem przeto noga
za nogą dalej, kontemplując majestatyczne przesuwanie się
ponad koronami drzew krzesełeczek Elki, z których znako-
mita większość, zresztą jak zwykle o tej porze dnia powsze-
dniego, świeciła bezwstydnie pustką.
Już niejednokrotnie zdarzało mi się zastanawiać nad
tym, jak przy tak mizernej frekwencji, na dobitkę przy tak
stosunkowo nisko skalkulowanych opłatach za bilety upraw-
niające do przejazdu, może się ona w ogóle utrzymywać przy
życiu w dobie, kiedy jedynym uzasadnieniem istnienia danej
inwestycji jest wysokość generowanych przez nią zysków?
A może była ona po prostu specyficzną egzemplifikacją
sytuacji całego Parku? – przemknęła mi w pewnym mo-
mencie przez głowę przekorna myśl. Przecież już od ładnych
paru ostatnich lat nieustannie wisiał nad nim miecz Da-
moklesa; groziło totalne zaprzepaszczenie rezultatów tych
wszystkich wysiłków podejmowanych gdzieś bodaj od lat
pięćdziesiątych ubiegłego wieku dla przekształcenia owych
600 hektarów szpecących i bez tego nie zanadto rozkoszny
pejzaż poprzemysłowych nieużytków, takich jak na przy-
kład paskudnie cuchnące siarką hałdy, wysypiska śmieci
13
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parki żałosne resztki pamiętających jeszcze okres przedwojenny,
bynajmniej nieprzysparzających chluby ówczesnym rzą-
dzącym biedaszybów w jedyny w swoim rodzaju, jeden z –
bez najmniejszej przesady – największych w Europie obiekt
przyrodniczo–rekreacyjny, swoisty filtr potrafiący bardzo
skutecznie regulować skład powietrza, redukować zawarte
w nim zanieczyszczenia emitowane bez opamiętania przez
setki zlokalizowanych w tym umęczonym, zdewastowanym
nieomal do granic ekologicznej katastrofy rejonie. Jak
gdzieś kiedyś przeczytałem, rosnące w nim drzewa i krzewy
nie tylko że dawały wytchnienie oku, ale i potrafiły zarazem
przetworzyć w ciągu roku ponad tysiąc ton nieustannie opa-
dających na teren Parku pyłów przemysłowych oraz dać
w zamian z górą trzy tysiące ton tlenu. W tamtych czasach
– to znałem oczywiście już nie z autopsji, ale z opowieści
tych krewnych, którzy się tu gnani wojenną zawieruchą nie-
gdyś osiedlili – zainteresowanie towarzyszące tworzeniu
tego niewątpliwie podnoszącego znacząco komfort życia
tworu wśród okolicznych mieszkańców było ogromne i jak
najbardziej autentyczne. Ludzie w wolnych chwilach praco-
wali przy nasadzaniu drzewek i krzewów, wykonywali prace
porządkowe; istniał ponoć nawet jakiś tam wojewódzki fun-
dusz wspierający rozwój Parku, na który z pensji potrącano
jednostkowo co prawda niewielkie, ale w sumie, z uwagi na
liczbę ludzi zamieszkujących i zatrudnionych w wojewódz-
twie, zapewne dość jednak znaczące dla jego funkcjonowania
fundusze. Obecnie natomiast jego istnienie permanentnie
stawało co jakiś czas pod wielkim znakiem zapytania, miesz-
kańcom stanowiącego jego integralną część, Ogrodu Zoo-
14
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parklogicznego, z górą trzem tysiącom zwierząt, często zaglądał
w oczy autentyczny głód, a samemu Parkowi, w dosłownym
tego słowa znaczeniu dziełu rąk zamieszkałych w okolicz-
nych miastach ludzi – rozparcelowanie na prywatne działki!
Nie znałem zbyt dobrze szczegółów tak mało atrakcyj-
nego stanu rzeczy ani jego genezy. Prasa, zwłaszcza lokalna,
co prawda dość ostatnio często rozpisywała się o powtarza-
jących się z regularną cyklicznością perturbacjach Parku,
ale mnie z powodu chronicznego braku czasu raczej trudno
byłoby zaliczyć do zbyt gorliwych jej czytelników. Praw-
dopodobnie winę za nie w jakiejś tam mierze dałoby się
przypisać także kolejnym, coraz częściej zmieniającym się
w miarę pogłębiania się kryzysu dyrekcjom, nie potrafiącym
we właściwy sposób zagospodarować wcale przecież nie-
małych aktywów Parku, między innymi właśnie tej jedynej
w swoim rodzaju nizinnej kolejki linowej, ale też całego
szeregu restauracyjek i barów tudzież innych obiektów, tak
aby ich dzierżawa przynosiła prawdziwie godziwe dochody.
Ale zasadnicze zło prawdopodobnie wzięło się stąd, iż Park
w pewnym momencie został przez jakichś tam szczególnie
intensywnie, a zwłaszcza efektywnie myślących urzędasów
funkcjonujących w centralnej administracji przekształcony
ni z gruchy, ni z pietruchy z przedsiębiorstwa państwowego
w Spółkę Skarbu Państwa, co automatycznie, w całym ma-
jestacie prawa odcięło go od wszelkich dotacji, podczas gdy
przecież na całym świecie tego rodzaju obiekty są z chyba
dla wszystkich, oprócz tych akurat panów, zrozumiałych
względów traktowane jak instytucje użytku publicznego, a nie
jak za przeproszeniem pierwszy lepszy zakład produkcyjny
15
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkwytwarzający dajmy na to kalosze! Za miarodajną ilustrację
mógłby tu na przykład posłużyć Central Park o mniej więcej
o połowę mniejszej powierzchni, na utrzymanie którego
miasto Nowy Jork bez szemrania przeznacza rokrocznie nie-
bagatelną kwotę 14 milionów zielonych. Tym jednak razem
ów przykład płynący przecież z kraju tak ochoczo stawianego
nam przez naszych nieocenionych decydentów najrozmait-
szej maści za niedościgniony wzór wszelakich cnót, jakoś nie
zdołał pobudzić ich samych do w miarę racjonalnego my-
ślenia, co w przypadku takiego jak Park obiektu prędzej czy
później, jeżeli się ktoś wreszcie nie ocknie, doprowadzi do
jego ostatecznego i już niemożliwego do odwrócenia ukatru-
pienia!
Dopiero po osiągnięciu krańca wodnego toru podjąłem
decyzję co do dalszej marszruty. W efekcie tego pomasze-
rowałem jeszcze wolniej aniżeli dotychczas – do pokonania
było teraz lekkie wzniesienie – alejką mającą po swej lewej
stronie dość gęsto zadrzewioną partię kąpieliska, po prawej
zaś – urozmaicony różnokształtnymi liszajami odpadłego
tynku średniej wysokości murek, zza którego od czasu do
czasu dobiegały różnorakie odgłosy codziennego życia roz-
maitych rezydentów ZOO. Alejka aż do samego jej wylotu,
tam gdzie murek przemieniał się w bramę z ciężkich meta-
lowych prętów, dzisiaj zamkniętą na głucho, niegdyś jednak,
kiedy chętnych do odwiedzania tego przybytku było o wiele
więcej aniżeli obecnie, pełniącą funkcję dodatkowego wejścia
na teren Zoologicznego Ogrodu, była zupełnie pusta. Znaj-
dowałem się już mniej więcej w jej połowie, kiedy raptem
poczułem, że dzieje się ze mną coś nader dziwnego. Jakby
16
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkmi nagle zwiotczały nogi, przed oczyma zatańczyły w iście
szaleńczym wirze maleńkie, czarne jak smoła przecinki zna-
cząco zmniejszające ostrość widzenia, a serce zatrzepotało
w piersiach niczym najprawdziwszy motyl zamknięty w dłoni
i równie usilnie, co daremnie poszukujący drogi ucieczki.
W głowie rozbłysła mi trwożna myśl, iż może to mieć coś
wspólnego z prologiem ataku serca. Nie miało przy tym więk-
szego znaczenia, iż jak dotąd nigdy nie zaobserwowałem żad-
nych niepokojących sygnałów ze strony tego swego narządu!
Sam byłem przecież podczas studenckich czasów naocznym
świadkiem tego, jak jeden z kolegów, wyjątkowo wysporto-
wany dwudziestodwulatek, w szarży na bramkę przeciwnika
nagle padł na murawę niczym porażony piorunem. Natu-
ralnie wszyscy byliśmy święcie przekonani, że go ktoś po
prostu ordynarnie skosił w ferworze zaciętej walki, ale kiedy
mijały sekundy, a on nie dawał najmniejszego znaku życia,
któryś z nas wreszcie uznał, że jest nieodzowne wezwanie
karetki pogotowia. Przybyłemu lekarzowi nie pozostało już
jednak niestety nic innego do zrobienia, jak tylko stwierdzić
zgon. Mnie jednakowoż taki los nie był pewnie jeszcze pi-
sany, gdyż po kilku dalszych sekundach wszystkie te wielce
niepokojące symptomy ustąpiły jak ręką uciął. Pozostały po
nich jedynie ciężkie krople lodowatego potu obficie perlące
mi czoło. Na wszelki wypadek jeszcze przez chwilę wsłuchi-
wałem się z czujną podejrzliwością w swój organizm. Po-
nieważ jednak wszystko wydawało się już funkcjonować bez
zarzutu, po krótkim wahaniu i odruchowym zerknięciu na
zegarek – okazało się, że jest dopiero szesnasta czterdzieści
pięć – postanowiłem, iż nie będę zmieniał swoich planów na
17
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkdzisiejsze popołudnie.
W jakiś czas później sforsowałem już nie tyle parkową
alejkę, ile miejscami naprawdę stromą ścieżynkę przesmy-
kującą się przez tę część Parku, która chyba już w założeniu
miała odgrywać rolę autentycznego pierwotnego lasu, i wy-
szedłem na wprost szarej, przysadzistej bryły Planetarium
zwieńczonej doprawdy imponującą kopułą, zwłaszcza kiedy
była tak jak właśnie teraz obficie skąpana w słonecznych
promieniach. Klinkierowa droga poprowadziła mnie nie-
opodal mocno zarośniętego czymś w rodzaju tataraku sta-
wiku, od którego dobiegało smętne pokumkiwanie żab. Po
minucie lub dwóch, kiedy kopuła Planetarium na dobre
skryła się przed mymi oczami, uznałem, że spacer spełnił już
pokładane w nim nadzieje, przywracając mi względną rów-
nowagę psychiczną, wobec czego postanowiłem zawrócić.
I właśnie w tym momencie wyłowiłem spośród beztroskich
treli ptactwa buszującego w rozbuchanej zieleni koron
drzew jakieś inne dźwięki, które właściwie nie wiedzieć
dlaczego wydały mi się tutaj zdecydowanie nie na miejscu.
Najbardziej kojarzyły mi się one z jakimiś nawoływaniami,
niecierpliwymi pokrzykiwaniami od czasu do czasu urozma-
iconymi niegłośnymi uderzeniami metalu o metal. Wrósłszy
w brunatnawy klinkier nastawiłem uszu, usilnie próbując
zidentyfikować miejsce ich rodzenia się. Wydało mi się, iż
dobiegają z jakiegoś obiektu nader niewyraźnie prześwitu-
jącego poprzez listowie dość tutaj gęsto rosnących krzewów.
Po dobrej chwili – prawdę powiedziawszy dopiero po strze-
leniu okiem w górę i ujrzeniu solidnej liny tnącej na dwoje
poszarzały nieboskłon i doczepionego do niej, jakby leciu-
18
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parkteńko podrygującego pustego krzesełka – dotarło do mnie,
iż mam przed sobą jedną ze stacji linowej kolejki. Zacieka-
wiony postanowiłem sprawdzić, co się tam wyprawia, i ostro
ruszyłem ku niej.
W pierwszym momencie ani mi naturalnie nie postało
w głowie, że za unieruchomieniem kolejki może się kryć coś
innego, aniżeli prosta konieczność umożliwienia komuś tam
bezpiecznego zakończenia powietrznej podróży: albo nie-
zbyt już sprawnemu z powodu zaawansowanego wieku sta-
ruszkowi, który ni z tego, ni z owego, być może pod wpływem
błędnie już odczytywanego języka pobudzonych wiosennymi
powiewami hormonów, zapragnął wejść za marne 5 złotych
w rolę Ikara, by z wysokości paru metrów rzucić okiem na
wystrojony w urzekającą wiosenną roślinną szatę pejzaż
Parku, a teraz miał kłopoty z bezawaryjnym powrotem na
trwały grunt, albo też matki z dzieckiem zbyt jeszcze małym
na to, aby mogło samodzielnie, bez szkody dla siebie speł-
znąć z ławeczki podczas jej przemieszczania się ponad be-
tonowym peronem. Kiedy jednak podszedłem troszeczkę
bliżej, ku pewnemu mojemu zaskoczeniu okazało się, że nikt
tam nikomu w niczym nie pomaga. Ba, w strefie przyjazdów
i odjazdów akurat nie było nawet żadnej ławeczki! Jedna
z tych, które nadpływały od strony stacji usytuowanej przy
Wesołym Miasteczku, zresztą pusta, tkwiła ponad zabez-
pieczającą siatką stanowiącą swoiste preludium właściwej
rampy, ta natomiast, która miała odjechać w kierunku Sta-
dionu, także pusta, wisiała już ponad trawnikiem, dobre dwa
metry od siatki. Ale następną ławeczkę przybyłą od Wesołego
Miasteczka okupowali mężczyzna w wieku średnim i chyba
19
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Parktroszeczkę od niego młodsza kobieta. Szybko się zoriento-
wałem, że to właśnie jemu mam do zawdzięczenia, iż gnany
ciekawością w ogóle się tutaj zjawiłem: co jakiś czas dono-
śnymi okrzykami ogłaszał wszem i wobec swoją głęboką
dezaprobatę wobec porządków panujących pośród obsługi
urządzenia, z którego akurat miał wątpliwą przyjemność ko-
rzystać, przeplatając to groźbami, iż niechybnie zażąda od
powołanego w końcu nie do czego innego, tylko właśnie do
nadzoru nad jego prawidłowym, to znaczy bezawaryjnym
funkcjonowaniem kierownictwa stosownej pieniężnej re-
kompensaty, o ile autokar, którym przybył do Parku wraz
z jakąś tam wycieczką, z powodu tego pożałowania godnego
incydentu odjedzie bez niego. Ilekroć przy tym w zdenerwo-
waniu gwałtownie podskakiwał, wprawiając tym ławeczkę,
a wraz z nią i dźwigającą ją linę w niespokojny dygot, tyle-
kroć dotrzymująca mu towarzystwa dama wydawała z siebie
trwożliwe popiskiwania. Dwie następne ławeczki świeciły
pustką, ale pasażerom trzeciej z kolei, na poły zakrytym
przed moimi oczyma rozłożystą, szczodrze obsypaną liśćmi
koroną drzewa – chłopiec i dziewczyna, tak na oko po dwa-
dzieścia kilka latek – ta raczej odbiegająca od codzienności
sytuacja zdawała się natomiast w pełni dogadzać: obejmo-
wali się bowiem ciasno ramionami i coraz to przybliżali do
siebie twarze, pewnie całując się z zapamiętaniem.
Przeniosłem niewiele z tego wszystkiego rozumiejący
wzrok na stacyjny peron. Nie było tu co prawda tłumu, ale
przy kasie, na schodkach scalających asfalt placyku z plat-
formą stacji stało jednak parunastu gapiów, pewnie rekru-
tujących się z byłych tudzież potencjalnych użytkowników
20
wydawnictwo e-bookowoJanusz Szablicki Park
Pobierz darmowy fragment (pdf)