Darmowy fragment publikacji:
Marcin Buczyński
„Fałszywa trójca. Część 1 – Kres wieczności”
Copyright © by Marcin Buczyński, 2016
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., 2016
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji
nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana
w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Skład: Jacek Antoniewski
Projekt okładki: Robert Rumak
Korekta: Paweł Markowski
Ilustracje na okładce: Olga Głowacka
ISBN: 978‒83‒7900‒504‒8
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3/325, 62‑510 Konin
tel. 63 242 02 02
http://wydawnictwo.psychoskok.pl
e‑mail: wydawnictwo@psychoskok.pl
Książkę tę, jak i całą trylogię,
dedykuję mojemu bratu,
który zawsze wspierał mnie
w trudnych chwilach twórczych.
Z Pieśni Potępionych:
Na początku było Absolutum, a Absolutum było wszystkim.
I wyłoniła się z niego magia, a z magii ukształtowali się
bogowie, trwający przez tysiąclecia w swej dostojności.
Posiedli tedy moce tworzenia i wszystko co istnieje
zawdzięcza im swój byt.
I rozmnożyli się, aż liczby opisujące ich mnogość przekroczyły
o świcie tysiące, a o zmierzchu miliony.
A w mądrości swej wielcy byli jak i w głupocie.
Tak w miłosierdziu jak i w okrucieństwie.
I nastąpiły między nimi podziały. A wtem rozbłysło światło,
a na firmamencie ukazały się płomienie przedwiecznej potęgi.
Odpowiedział im ryk gromów. Od tego czasu nastała anarchia.
I rozkazała tedy Ara, by rozgorzała wojna. I stało się.
Słów bogini posłuchały jej stronniczki.
I rozkazał tedy Zafak, by rozgorzała wojna. I stało się.
Słów boga posłuchali jego stronnicy.
I stało się.
4
5
1
Blady blask księżyca przesączający się przez gęste chmury pa‑
dał na wypolerowany napierśnik z naszytymi na ramionach
symbolami królestwa Toghanium. Dwa błyszczące miecze
krzyżowały się dumnie na tle trójkątnej złotej tarczy.
Mężczyzna szedł brukowanym dziedzińcem pałacu obsypanym
delikatną warstwą śniegu i odznaczał w nim ślady wysokimi wojsko‑
wymi butami. Prowadził ze sobą wielką, pokraczną postać odzianą
w szmaty i skutą grubymi kajdanami. W słabej księżycowej poświacie
jej skóra zdawała się być mroczna i mętna jak morskie dno, w istocie
miała zieloną barwę.
Wartownicy skrzyżowali halabardy, zagradzając wstęp do maje‑
statycznej budowli. Wszędzie wokół panowała niezmącona cisza,
nawet sam pałac zdawał się spać.
– Stać. Kim jesteście i czego chcecie? – spytał starszy z nich.
– Prowadzę niezmiernie ważnego więźnia – mężczyzna odparł
głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Król musi usłyszeć, co ma on
do powiedzenia.
– Jest środek nocy – drugi z gwardzistów przestąpił z nogi na nogę.
– Jego Wysokość Oizon Pierwszy nie będzie zadowolony z twej
wizyty, panie.
– Jakoś mnie ścierpi. Otwieraj wrota. To jest rozkaz, żołnierzu.
Wartownicy spojrzeli po sobie, najwyraźniej dochodząc do
wniosku, że więcej kłopotów przysporzy im zatrzymanie przyby‑
sza, niż wpuszczenie go. Starszy z nich rzucił przez wizjer nakaz
otworzenia wrót i po chwili odsunął się rygiel, a skrzydło się
uchyliło.
6
– Czy wolno mi spytać – odezwał się nieśmiało młodzik – co ten
brudny ork ma takiego ważnego do powiedzenia królowi?
Mężczyzna pchnął więźnia przez przejście, chcąc mieć go w polu
widzenia. Dopiero wtedy nachylił się do ciekawego wartownika
i szepnął:
– Że nadszedł kres jego rządów.
Oczy młodzieńca niemalże wyszły z orbit na widok obnażonego
ostrza, które nagle znalazło się w dłoni przybysza. Mężczyzna szybko
wbił miecz w gardło chłopaka, zanim wydobył się z niego krzyk.
Jednym ruchem wyszarpnął klingę i ciął nią starszego wartownika,
wykonując półobrót.
Z wnętrza budowli doszedł go stłumiony syk. Przybysz wyciągnął
miecz w stronę wejścia i ujrzał swego więźnia zaciskającego łańcuch
kajdan na szyi strażnika. Po chwili uduszony gwardzista został de‑
likatnie położony na ziemi przez wysoką postać.
– Ten był ostatni. Może już to ze mnie zdejmiesz? – wyciągnął
w stronę mężczyzny skute dłonie.
Ten sięgnął po klucz przypięty do pasa i za jego pomocą uwolnił
fałszywego więźnia.
– Uprzątnijmy ciała. Teraz musimy działać szybko.
Odciągnęli trupy w boczny zaułek i przykryli je pod walającymi się
tam śmieciami. Ork podniósł jedną z halabard wartowników i uniósł
ją w stronę księżyca, obserwując ostrze w jego blasku. W wielkich
zielonych dłoniach drzewiec zdawał się być tylko kijkiem.
– Ludzka słabo wyważona broń – mruknął. – Powinniście się
uczyć od mych braci z zachodu, jak wygląda prawdziwy oręż.
– Dość gadania. Idziemy.
Po cichu wślizgnęli się do pałacu i zaryglowali za sobą drzwi.
Kluczyli między kolumnami i bocznymi przejściami, unikając każ‑
dego napotkanego patrolu. Korytarze spowijał mrok rozświetlany
jedynie kilkoma pochodniami.
Wreszcie dotarli do osobistych komnat władcy. Holu pilnowało
dwóch wędrujących po nim strażników oraz druga dwójka nie od‑
stępująca wejścia na krok.
7
Kiedy patrol znalazł się blisko wnęki, ork wyskoczył, powalając
jednego z żołnierzy potężnym zamachem berdysza. Drugi z nich
się uchylił i krzyknął coś do pozostałych. Towarzysz zielonoskórego
wypadł z mroku i szybkim pchnięciem przebił strażnika.
Wartownicy otrząsnęli się z osłupienia i stanęli w gotowości. Jeden
z nich warknął coś do drugiego i tamten puścił się biegiem w prze‑
ciwną stronę. Drugi stanął na rozstawionych nogach, zagradzając
intruzom drogę.
– Musimy go złapać! – syknął mężczyzna. Wyciągnął sztylet i rzu‑
cił nim w oddalającego się wartownika. Ostrze weszło po samą
rękojeść, wydobywając z gardła tamtego pełen bólu jęk. Trafił go
w ramię. Uciekinier zachwiał się, ale biegł dalej.
Ork krzyknął w złości i staranował stojącego mu na drodze wo‑
jownika. Solidnym kopniakiem rzucił go na ziemię i pobiegł za
oddalającym się żołdakiem.
Człowiek zrozumiał, że musi sam dokończyć dzieło. Dobił leżą‑
cego gwardzistę i wparował do sypialni króla. Z korytarza dobiegł
go odgłos walki i donośny krzyk.
Hałas obudził władcę, który zerwał się na równe nogi, wyciągając
spod poduszki niewielki nóż. Wiek nie osłabił werwy monarchy, a kil‑
ka siwych włosów na głowie nie sprawiło, że zatracił krzepę. Szybko
zareagował, wykonując pchnięcie wymierzone w szyję oprawcy.
Jednak intruz był szybszy. Uchylił się i nie dał władcy czasu
na unik. Ciął go przez brzuch, plamiąc królewską komnatę tryskającą
krwią i wnętrznościami. Monarcha upadł na kolana z krzykiem, skró‑
conym szybkim uderzeniem skrytobójcy. Głowa Oizona Pierwszego
upadła na kunsztownie zdobiony dywan, kąpiąc go w kałuży juchy.
Korytarz wypełnił skowyt orka i odgłos klingi wbijanej w ciało.
Mężczyzna z ponurym warknięciem skierował się do wyjścia.
Do środka wbiegło kilku zbrojnych wraz ze stojącym na ich czele
dowódcą. Jego miecz ociekał czarną krwią. Doświadczony oficer
jednym, precyzyjnym ciosem rozbroił zaskoczonego skrytobójcę
i uderzył go łokciem w twarz. Mężczyzna upadł na plecy, tuż obok
ciała zamordowanego króla.
8
– Marszałek Kalas…? – wychrypiał ze zdziwieniem. Otworzył
usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk, gdyż dowódca kopnął
go w skroń i intruz stracił przytomność.
* * *
Ponure podmuchy wiatru szarpały brudnymi łachmanami skazańców
stojących na drewnianym podwyższeniu. Było wśród nich szesnastu
ludzi i czterech orków. Ubrano ich w workowaty, wypłowiały strój,
jaki zawsze mieli na sobie złoczyńcy prowadzeni na egzekucję. Sym‑
bolizowało to ich hańbę i upadłość moralną.
Kapitan Matteo przestąpił z nogi na nogę, krzyżując na piersi mu‑
skularne ramiona. Przypatrywał się wydarzeniu z mieszanką zanie‑
pokojenia, czujności i bólu. Podczas swojej ponaddwudziestoletniej
służby w armii nie spotkał się z tak straszną zbrodnią. Nie spodziewał
się, że władcy grozi jakieś niebezpieczeństwo i to ze strony tak wy‑
soko postawionych osób. Zwłaszcza, że jedną z nich był bezpośred‑
ni dowódca Mattea, niejaki major Gunteg, którego kapitan bardzo
szanował i podziwiał. Nie mógł uwierzyć, że okazał się on zdrajcą.
Pilnując porządku na egzekucji, uważnie obserwował tłum bystrymi
oczami, spoglądającymi czujnie spod łukowatych brwi, pasujących ko‑
lorem do rozczochranych ciemnych blond włosów. Widział na twarzach
zgromadzonych gapiów dogłębną rozpacz i niezrozumienie. Ludzie byli
poruszeni. Wszędzie słychać było prowadzone podniesionymi głosami
rozmowy i oskarżenia, kierowane ku winowajcom. Kochali swego
szczodrobliwego króla Oizona Pierwszego i domagali się najwyższej
kary za jego zamordowanie. Domagali się krwi.
Marszałek Kalas wszedł na szeroki postument, trzymając w ręku
rulon. Odznaki przypięte do ozdobnego munduru podskakiwały,
kiedy pokonywał kolejne stopnie. Przez wieloletnią służbę zjednał
sobie respekt Toghan, którzy upatrywali w nim posłańca Argusa,
Boga Sprawiedliwości, stworzyciela ludzkiej rasy. Nieustępliwego
w dążeniu do celu. Bezlitosnego w wykonywaniu wyroków.
9
Wysoki wojskowy przeczesał krótkie, posiwiałe już włosy i sta‑
nął dumnie przed skazańcami. Nie licząc czterech orków wszyscy
z nich byli jego podkomendnymi, co jednak w żadnym stopniu nie
umniejszyło zapału, z jakim Marszałek ich ścigał. Spisek rozwinął się
wśród oficerów przeróżnych rang: poruczników, majorów, a nawet
dwóch generałów. Był to bardzo przykry dowód zdeprawowania
i niezgody, jakie nękały kraj.
Rozwinąwszy rulon, Marszałek Kalas wymierzył sądny palec
w zdrajców.
– Zostaliście oskarżeni o działanie w spisku mającym na celu osła‑
bienie naszego kraju i wydanie go na pastwę orków. Zebrane dowody
i przesłuchani świadkowie nie pozostawiają cienia wątpliwości co do
winy wszystkich oskarżonych. Uciekając się do skrytobójczego za‑
mordowania króla Oizona Pierwszego sami pozbawiliście się honoru
i godności. Okazaliście się zdrajcami swego narodu. Za najokropniejszą
zbrodnię grozi najwyższa kara. Swymi ohydnymi czynami dotknęliście
wszystkich mieszkańców Toghanium, lecz przede wszystkim rodzinę
królewską. Dlatego wyrok wykona Jego Wysokość Oizon Drugi.
Marszałek upadł na kolano, a za jego przykładem poszli wszyscy
zebrani, kiedy z drugiej strony na postument weszła postać ubrana
w obszyty złotymi nićmi, połyskliwy fioletowy płaszcz. Na jej głowie
spoczywała wysadzana klejnotami korona.
Syn Oizona Pierwszego był jeszcze chłopcem o delikatnej twarzy,
lecz już na tyle dojrzałym, że mógł objąć urząd. Jego koronacja odbyła
się niedawno. Kapitan Matteo obawiał się, że młodzieniec może nie
sprostać oczekiwaniom swego ludu w tych trudnych czasach. Stosun‑
ki z Uruk‑shon z każdym dniem stawały się coraz bardziej napięte,
a egzekucja kilku jego zielonoskórych mieszkańców na pewno ich
nie poprawi. Wojna wisiała w powietrzu.
Nowy król dał ręką gest i wszyscy powstali.
– Ci zbrodniarze nie zasłużyli na jakąkolwiek łaskę. Niech spra‑
wiedliwości stanie się zadość!
Wyciągnął szeroki, dwuręczny miecz i podszedł do pierwszego ze
skazańców. Kapitan śledził jego ruchy wzrokiem. Żołnierze kopnęli
10
brudnego mężczyznę w nogi, zmuszając go do klęknięcia. Oparli
jego głowę o specjalny podest.
Kapitan Dylon. Jego zmierzwione włosy były pozlepiane krwią.
Matteo nigdy nie przepadał za tym człowiekiem, uważając go za
zadufanego w sobie pyszałka. Teraz wiedział przynajmniej, że jego
obawy co do charakteru współpracownika okazały się słuszne.
Monarcha uniósł miecz i opuścił go na szyję zdrajcy. Klinga cięła
głęboko, lecz odbiła się od kości, nie oddzielając głowy od tułowia.
Młodociany król wykrzywił się w ponurym grymasie, jednak zaraz
zebrał się w sobie i dokończył dzieła ponownym cięciem.
Stanął nad kolejnym skazańcem, powtarzając egzekucję. I tym
razem nie udało mu się za pierwszym razem ściąć głowy zdrajcy,
co wprowadziło go w spore poirytowanie.
Nic dziwnego. Oficer odwrócił wzrok, starając się ukryć zażeno‑
wanie. Oizon Drugi właśnie usilnie starał się przekonać wszystkich
zgromadzonych, że jest zaledwie chłopcem, a nie dojrzałym męż‑
czyzną zdolnym poprowadzić kraj.
Jeden z gwardzistów podał młodzieńcowi wielki topór. Z pomocą
ciężkiego ostrza monarcha zdołał stracić resztę oskarżonych, chociaż
miał trudności z władaniem masywną bronią. Kiedy nadeszła kolej
majora Guntega, Matteo bacznie obserwował swego niegdysiejszego
przełożonego. Chciał wierzyć, że jest on niewinny, lecz wtedy tym
bardziej bolałaby go jego śmierć. To musiało być jakieś okrutne nie‑
porozumienie. Kapitan niejednokrotnie próbował przekonać innych,
że major jest niewinny. Nie miał jednak na to żadnych dowodów.
Po prostu to czuł.
Oczywiście nie mogło to zmienić wyroku. Sam Marszałek Kalas
powiedział mu, że Gunteg przyznał się do winy, a dodatkowo obcią‑
żały go zeznania generała Sedricka, który na własne oczy widział, jak
oskarżony dostarcza orkom ważne dokumenty państwowe.
Więc może jednak mieli rację, a Matteo był po prostu zbyt łatwo‑
wierny, aby dostrzec zło kryjące się w człowieku, którego poważał.
Przecież takie sytuacje zdarzały się dosyć często. Nie przypuszczał
jednak, że kiedykolwiek dotkną jego samego. Z ponurym wyrazem
11
twarzy wpatrywał się w beznamiętne oczy majora. Zdawało mu się,
że dawny przełożony patrzy wprost na niego.
Toporzysko przeszło przez szyję skazańca niczym przez powie‑
trze. Fontanna krwi zbryzgała podest. Głowa odtoczyła się w bok,
znacząc swą ścieżkę szkarłatnym szlakiem.
Kilka chwil później było już po wszystkim. Dwadzieścia trupów
spoczywało na postumencie.
– Wyrok został wykonany – oznajmił monarcha, bezskutecznie
próbując ukryć zadyszkę. – Prawa boże zachowane.
Kapitan Matteo patrzył, jak gromada gapiów zaczyna się powoli
rozrzedzać. Ludzie wracali do domów. Potarł ręce o siebie, próbując
się trochę rozgrzać. Mimo odejścia zimy chłodne powietrze wciąż
uporczywie kąsało.
Żołnierz był pod wrażeniem skuteczności działań Marszałka.
Jako że zbrodnia dotyczyła głowy państwa, głównodowodzący armii
osobiście prowadził dochodzenie. Dniem i nocą wyłapywał kolejnych
szpiegów, odnajdując za ich pomocą kolejnych zdrajców. I tak rozbił
całą ich siatkę, do której należeli także orkowie.
Pozostawało tylko mieć nadzieję, że owe fatalne wydarzenia nie
poniosą za sobą kolejnych, jeszcze gorszych w konsekwencje wy‑
padków. Jeśli zielonoskórzy faktycznie szykowali najazd, to rządzone
słabą i niedoświadczoną ręką królestwo Toghanium może się nie
przeciwstawić ich potędze z zachodu.
* * *
Dwie postaci o potężnej posturze wtuliły się głęboko w cień rzucany
przez karczmę. Dochodzące ze środka hałasy pozwalały im rozma‑
wiać półszeptem, nie zwracając przy tym na siebie uwagi.
– Jesteś pewien, że będzie tędy przechodził? – spytała pierwsza
osoba, mocniej naciągając kaptur. Przemoczony płaszcz przylegał
do jej muskularnego ciała. – Nie mam ochoty stać na tym deszczu
dłużej, niż to konieczne.
12
Wykrzywił usta w ponurym grymasie, ukazując swe orkowe,
ostre kły.
– Cierpliwości, Grik – odparł drugi z zielonoskórych. – Nie mam
co do tego najmniejszych wątpliwości. Dokładnie rozszyfrowałem
wiadomość. Zaraz tu będzie…
Obaj zamilkli, nasłuchując kroków nadchodzącego strażnika
miejskiego. Zbrojny szedł z obnażonym mieczem, w drugiej dłoni
trzymając pochodnię uporczywie zmagającą się z wszechobecną
wilgocią. Orkowie pochylili głowy i cofnęli się o krok, próbując
pozostać w ukryciu.
Jednak nikłe światło rzucane przez płomień wystarczyło, aby
ciekawski wartownik zwrócił na nich uwagę. Przystanął.
– Wy tam! – krzyknął. Grik zaklął pod nosem. – Wyjdźcie z cienia.
– Nie szukamy kłopotów – mruknął drugi z orków, starając
się nie zdradzić głosem swojej rasy. – Wyszliśmy się tylko prze‑
wietrzyć.
– W taką pogodę? – prychnął żołnierz. – Przestańcie wciskać mi
ten kit i wyłaźcie stamtąd.
Najwidoczniej trafili na typ służbisty. Jakby i bez tego mieli mało
kłopotów! Nie mając innego wyboru, obaj zielonoskórzy wyłonili
się z cienia. Grik butnie skrzyżował ramiona na piersi. Ramiona tak
grube, że z łatwością mogły konkurować z udami mężczyzny.
– Orkowie – strażnik wypowiedział to słowo niczym obelgę. –
Czego tu chcecie? Już dawno minęła północ. Łażenie po zmroku
jest zakazane. Wracajcie do swoich zawszonych nor!
– Masz jakiś problem, człeczyno? – warknął poirytowany Grik.
Jego towarzysz położył mu rękę na piersi, powstrzymując dalsze
komentarze z jego strony.
– Spokojnie, bracie. On tylko wykonuje swoje obowiązki. Zupełnie
jak my – dodał, patrząc w oczy rozeźlonego gwardzisty. Wyjątkowo
odważnego gwardzisty, skoro zdecydował się zaczepić dwójkę o gło‑
wę wyższych od niego orków. Odważnego i głupiego. – Po prostu
czekamy na przyjaciela. Miał do nas dołączyć w tej karczmie. Nie
zabawimy tu długo.
13
– Na przyjaciela, hę? – syknął człowiek. – Znów coś knujecie,
śmierdzące kundle. Będę musiał to zgłosić w koszarach. Jak chcecie,
to stójcie sobie w tym deszczu. Ale jak będę wracał z obchodu, to
ma już was tutaj nie być. Zrozumiano?
Drugi z orków ponownie uciszył pobratymca, zanim tamten
zdążył wybuchnąć. Postarał się, żeby jego uśmiech wyglądał na jak
najszczerszy. W istocie już obmyślał, jak zabić natrętnego pyszałka.
– Oczywiście, panie. Życzymy miłej nocy.
– A pieprzyć tę noc. Leje, jakby sami bogowie na nas szczali.
Z tymi słowy odwrócił się i wznowił swą rutynową wędrówkę.
– Rhzon… – mruknął Grik, lecz tamten mu przerwał.
– Wiem.
Bardzo cicho jak na swoją masę wychynął zza rogu i chwycił odda‑
lającego się mężczyznę, zakrywając mu usta. Z łatwością szarpnął go
w stronę cienia i zręcznym ruchem poderżnął mu gardło. Przytrzymał
drgające ciało, póki całkiem nie zdrętwiało. W międzyczasie Grik
zdążył zgasić pochodnię, dającą zdecydowanie zbyt dużo światła. Obaj
rozejrzeli się, bacząc, czy nikt ich nie zauważył, i ponownie zniknęli
w cieniach, ukrywszy ciało za sobą. Na szczęście stolica twardo spała.
Rhzon już miał z powrotem narzucić kaptur na głowę, jednak
kątem oka zarejestrował ruch.
– Nadchodzi – szepnął do przyjaciela, mrużąc oczy. Wyciągnął
z ukrycia ogromne toporzysko. – Jesteś gotów?
– Jeszcze się pytasz? – uśmiechnął się ochoczo Grik, zaciskając
żądne krwi pięści na rękojeści dwuręcznego miecza.
– Nie wolno nam zawieść mistrza. Niech Shor Shet prowadzi
nasze ostrza.
Orkowie wyskoczyli z ukrycia. Noc spłynęła krwią.
14
2
Matteo zerwał się z koszmarnego snu. Usiadł na łóżku, na‑
słuchując oznak niebezpieczeństwa. Nawet w środku nocy
pozostawał czujny.
Kiedy już dochodził do wniosku, że nie stało się nic złego i że to
tylko zły sen wprawił go w zaniepokojenie, do jego uszu doszedł
charakterystyczny dźwięk, nie mogący zwiastować o tej porze nic
innego, jak tylko nieszczęście.
Dzwony. Rozbrzmiewały w całym mieście. Biły tak samo zło‑
wieszczo, jak w noc zabójstwa króla Oizona Pierwszego.
Czy mogły ostrzegać przed czymś równie okropnym…?
Niewiele myśląc wojskowy podniósł się z łóżka i natychmiast
włożył spodnie. Naciągnął na tułów koszulę i pospiesznie zasznu‑
rował wysokie buty. Wciągnął mundur, przełożył pendent miecza
przez głowę i wybiegł ze swej kwatery.
Na korytarzu panował zamęt. Żołnierze zaczynali wychodzić z po‑
mieszczeń sypialnych, gdzieś ktoś coś krzyczał. Dźwięk pobudki gra‑
nej przez wartownika jeszcze bardziej wzmagał atmosferę pośpiechu.
Wszyscy udali się na plac ćwiczeniowy. Do tej pory zdążyła się
tam już zebrać spora grupka zdezorientowanych, ale zdyscyplinowa‑
nych i gotowych na wszystko żołnierzy, inni nadciągali w pośpiechu,
ustawiając się w szeregi z zawodową precyzją. Kapitan stanął na czele
swej kompanii, podobnie jak i inni oficerowie. Wszystkiemu prze‑
wodził generał Wylan. Był on człowiekiem obowiązkowym i suro‑
wym. Uwielbiał swoje bujne wąsy, kontrastujące z łysiejącą czaszką.
Z powodu niedawnej czystki był on ostatnim generałem w stolicy
i odpowiadał jedynie przed Marszałkiem Kalasem.
15
– Baczność! – zawołał donośnie. Lekka mżawka padająca od wie‑
czora przerodziła się teraz w uporczywy, zimny deszcz, konkurujący
hałaśliwie z władczym głosem dowódcy. Generał bez trudu wygrywał
ten pojedynek. – Dostaliśmy niepokojące raporty od wartowników
z miasta. Wygląda na to, że mamy do czynienia z paskudnym porwa‑
niem. Najprawdopodobniej orkowie uprowadzili Marszałka Kalasa.
Wybili jego ochroniarzy i strażników przy północnej bramie. Kapita‑
nowie: Ceron, Edward i Podrick – bierzcie swoich chłopców i za mną!
Musimy znaleźć te bestie, zanim zbytnio się oddalą.
Wymienieni oficerowie zasalutowali i zaczęli wykrzykiwać rozka‑
zy swoim żołnierzom, którzy natychmiast się rozbiegli, wykonując
polecenia.
– Kapitanie Matteo!
Mężczyzna natychmiast zareagował na dźwięk swojego imienia.
– Panu powierzam śledztwo w tej sprawie. Ma pan rozkaz od‑
nalezienia i zabezpieczenia wszelkich śladów. Niech się pan dowie
wszystkiego, czego tylko można się dowiedzieć, choćby trzeba w tym
celu zajrzeć do gardzieli samego Shor Sheta! Po powrocie oczekuję
pełnego raportu! Zrozumiano?
– Tak jest! – odpowiedział kapitan.
Od strony stajni dało się słyszeć rżenie koni. Po chwili trzy kom‑
panie wjechały na plac na osiodłanych wierzchowcach. Ktoś pod‑
prowadził generałowi jego rumaka i ten szybko na niego wskoczył.
– Za mną! Jazda!
Hałas kopyt uderzających o bruk z pewnością słychać było w całej
okolicy. Zanim oddział kawalerii zniknął za bramą koszar, Matteo
odwrócił się do swoich podkomendnych.
– Słyszeliście rozkaz generała! Mamy wyjaśnić ten cały chaos.
Jeff i Roland idą ze mną. Reszta ma za zadanie przeszukać miasto.
Znajdźcie każdego orka i przyprowadźcie go tutaj. Najwidoczniej
nie wszyscy członkowie spisku zostali odszukani.
Jeff i Roland byli kapralami służącymi bezpośrednio pod ka‑
pitanem Matteem, a przy tym jego dobrymi przyjaciółmi. Zdjęli
pochodnie ze ścian i ruszyli w stronę miejsca zbrodni.
16
Wardonks był dużym miastem, lecz dzięki zarówno rozbudowa‑
nej sieci brukowanych dróg jak i nieco przestarzałemu, lecz wciąż
sprawnemu systemowi kanalizacyjnemu, poruszanie się po nim
nie sprawiało trudności – nawet podczas deszczu. O ile oczywiście
znało się trasę.
Po krótkim czasie dotarli do celu. Wokół ciał zebrał się już spory
tłumek gapiów, trzymany przez gwardzistów w bezpiecznej odle‑
głości. Wzywali po cichu Argusa, patrząc z przerażeniem na ślady
makabry.
– Kapitanie! – powitali go mundurowi.
– Przejmuję dowodzenie – zarządził Matteo. – Każcie tym ludziom
wracać do domów! Szukamy ukrywających się członków spisku.
Jeśli ktoś ma jakieś informacje o orkach, ma obowiązek natychmiast
powiadomić o tym straż. Zakaz opuszczania domostw po zmroku
będzie sumiennie egzekwowany, a każdy złapany trafi do aresztu.
Żołnierze zasalutowali i zaczęli przepędzać tłuszczę, przekazując
polecenia kapitana. Matteo został sam z przyjaciółmi nad trupami
zamordowanych.
– Sześciu – mruknął kapitan, ponuro zerkając na okaleczone ciała.
Nawet bez dokładnych oględzin widać było, że zadano im szybką
i bezlitosną śmierć. – Sześciu osobistych ochroniarzy Marszałka.
– Czarna krew – szepnął Jeff, odgarniając z czoła przemoczony
kosmyk włosów w kolorze słońca. Teraz miały barwę smoły. Wziął
do ręki miecz jednego z żołnierzy i wzniósł go wyżej, oglądając
obsydianową posokę w świetle pochodni. – Orkowa.
– Przyprowadź mi tutaj tego, który pierwszy zobaczył ciała – oficer
zwrócił się do Rolanda. – Muszę z nim porozmawiać.
Kapral oddalił się, wykonując zadanie, mężczyźni zaś dalej przy‑
glądali się uważnie pomordowanym, leżącym w ciasnym półokręgu.
– Nawet nie zdążyli się przegrupować – zauważył kapitan. – Część
z nich nie wyciągnęła nawet mieczy.
– Atak nadszedł z zaskoczenia – Jeff krążył wokół ciał. – Orków
musiało być całkiem sporo, skoro z taką łatwością uporali się z całą
szóstką.
17
– Zaatakowali z dwóch stron – starszy oficer stanął po drugiej
stronie pobojowiska. Wskazał dwójkę żołdaków. – Tym poderżnięto
gardła. Ktoś zaszedł ich od tyłu.
– A tamten? – zagadnął nagle kapral. Pokazywał głową inne tru‑
chło leżące kilka kroków dalej w ciemnym zaułku, przykryte kilkoma
połamanymi deskami i najróżniejszymi popsutymi przedmiotami.
Najwidoczniej karczmarz wyrzucał tam wszystkie niepotrzebne
rupieci.
Podeszli do pechowca, który musiał po prostu znaleźć się
w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej porze. Nosił na sobie
standardowy mundur miejskiego strażnika. Najprawdopodobniej
wykonywał obchód i przypadkiem natknął się na zbrodniarzy.
– Tutaj się ukrywali – wywnioskował Mat. – Idealny kąt na za‑
czajenie się. Stali w tym samym miejscu, co my teraz.
– Przynajmniej jedna grupa. A skoro byli tak blisko, to każdy
znajdujący się wewnątrz tego budynku powinien ich usłyszeć, jeśli
tylko wydawali jakiekolwiek dźwięki.
– Kapitanie – przerwał im głos Rolanda. Obok niego szedł prze‑
straszony młodzieniec. Wstąpił na służbę niedawno.
– Dziękuję ci, Rolandzie. – Spojrzał na chłopaka. – Jak cię zwą?
– Fenoo, kapitanie.
– Zatem powiedz mi, Fenoo, jak to się wszystko stało? Nie pomijaj
żadnych szczegółów. Mogą okazać się istotne.
Żołnierz przełknął ślinę z wyraźnym trudem. Oficer zauważył,
że zerka on co i raz na ciało ukryte wśród gratów. Zapewne był to
jego kolega z oddziału.
– Przykro mi z powodu tej śmierci – kapitan spojrzał mu prosto
w oczy z żelazną powagą. – Umarł za swoją ojczyznę. Nie pozwólmy,
by ta ofiara poszła na marne. Toghanium cię potrzebuje, żołnierzu.
Weź się w garść i powiedz mi wszystko, co wiesz.
Tamten pokiwał głową, walcząc z obezwładniającą goryczą.
Kapitan doskonale go rozumiał. Pamiętał dobrze, jak sam prze‑
żywał śmierć i wszechobecne cierpienie przyjaciół, kiedy był
zaledwie świeżym rekrutem. A czasy wtedy były jeszcze gorsze.
18
Wojna z orkami szalała w najlepsze, zielonoskórzy okupowali pół
kraju i zbliżali się coraz bardziej do stolicy. Matteo brał udział
w decydującej bitwie jako zwykły szeregowiec, i to właśnie wtedy
nabył hartu ducha. Przetrwać zarówno fizycznie jak i psychicznie
pomogło mu wszystko to, czego nauczył go dobry kapitan Gunteg.
Już któryś raz z kolei po jego śmierci Mat nie mógł uwierzyć, że ten
człowiek tak bardzo się zmienił od owego czasu.
– Razem z Rafaelem patrolowaliśmy tę ulicę, ja z jednej a on
z drugiej strony. – Młodzik mówił drżącym głosem, ale z każdym
słowem nabierał on mocy. – Mijaliśmy się co kilkanaście minut,
może pół godziny, idąc w przeciwnych kierunkach. Kiedy nie spo‑
tkałem go w stałym miejscu w połowie drogi zacząłem się niepokoić.
Przyspieszyłem kroku i wtedy… znalazłem… to wszystko. Od razu
pobiegłem do koszar.
– Słusznie zrobiłeś. Ile czasu mogło minąć między twoim ostatnim
spotkaniem z Rafaelem a odkryciem zwłok?
– Nie jestem pewien, kapitanie… to miejsce leży już przy końcu
ulicy. Zwyczajowo minęlibyśmy się kawałek drogi stąd. Zanim tutaj
przyszedłem mogły minąć trzy kwadranse, nie dłużej.
– Dobrze – dowódca pokiwał głową. – Tyle chciałem wiedzieć.
Możesz odejść.
Chłopak zasalutował i oddalił się. Kapitan wpatrywał się przez
jakiś czas w jego plecy. – Ciekawe, czy jest świadomy, jak wiele miał
szczęścia – pomyślał. – Równie dobrze to on mógł znaleźć się koło
karczmy, kiedy orkowie akurat szykowali się do zamachu.
– Mat? – głos Jeffa wyrwał go z zadumy. – Wszystko w porządku?
Kapitan wypuścił powietrze z płuc z przeciągłym westchnieniem.
Dlaczego nie przyszło mu żyć w prostszych czasach? W czasach po‑
koju, lub wtedy, kiedy Toghanie wraz z elfami podbili Uruk‑shon i to
oni rozdawali karty w tej chorej grze? Jednak to było dawno temu,
a teraz lud Shor Sheta odzyskał siłę i wzmógł swą nienawiść do ar‑
gusczyków. Gdy oficer był młody, zielonoskórzy próbowali zniszczyć
swych rywali brutalną siłą, a skoro to nie poskutkowało, to najwyraź‑
niej tym razem chcieli zdobyć Toghanium niszcząc je od wewnątrz,
19
mordując króla i porywając Marszałka armii w tylko sobie znanych
celach. Czy chcieli się zemścić na nim za rozbicie tajnej grupy? Mogli
w ten sposób osłabić organy śledcze, które nie zdołają wytropić reszty
spiskowców. Dlaczego z członkami podziemnych organizacji zawsze
jest jak z plagą szczurów? Nieważne, ile się ich wybije i jak bardzo
się jest pewnym, że to już wszystkie – i tak znajdą się kolejne, ukryte
pod jeszcze głębszymi warstwami brudu.
A może orkowie będą próbowali wydobyć z Marszałka Kala‑
sa istotne informacje dotyczące państwa? Matteo był przekonany,
że głównodowodzący prędzej zginie, niż da się złamać, ale mogą
go też poddać czytaniu w myślach. Oficer nie znał się za bardzo
na magii, wiedział jednak, że takie coś jest możliwe, bo czarodzieje
Toghanium sami stosowali takie zabiegi. I o ile orkowie z pewnością
nie posiadają tak rozwiniętej szkoły magii umysłu, i niewielu z nich
zna jej tajniki, to ich główny szaman, tytułowany jako Wielki Khar
z pewnością poradzi sobie zaklęciem penetrującym mózg osoby
nieobdarzonej.
Wreszcie odezwał się do swoich podkomendnych.
– Jeffie, sprawdź, jak wygląda sytuacja przy północnej bramie.
Generał Wylan wspominał, że tam też są trupy. A ty, Rolandzie zajmij
się uroczystościami pogrzebowymi. Oni wszyscy zginęli na służbie,
wypełniając obowiązki wobec swego kraju, nawet, jeśli było to zwykłe
patrolowanie miasta.
Mężczyźni uderzyli się w pierś i skłonili.
– Ja wypytam o wszystko właściciela tej gospody. Na pewno coś
słyszał.
* * *
Matteo pchnął drzwi tawerny. Głośne skrzypnięcie, podkreślone
przez panującą wewnątrz ciszę, zaanonsowało jego przybycie. Wszy‑
scy goście naraz zwrócili twarze w stronę kapitana. Nie pozwolono im
wrócić do domów, gdyż należało ich jeszcze przedtem przesłuchać.
20
Pobierz darmowy fragment (pdf)